Przejdź do głównej zawartości

"Always The Sun"

 

The Stranglers to grupa, którą krytycy muzyczni często uważają za zespół jednego hitu, a konkretnie „Golden Brown”.  Ja nie podzielam tej opinii. Nie jest wg mnie sprawiedliwa. Może to wynikać z tego, że, jak pokazują różne quizy, wiele piosenek zespołu nie jest z nim po prostu kojarzona. Dotyczy to nawet tak silnie promowanych kiedyś utworów jak „Strange Little Girl” czy „Always The Sun”. „Strange Little Girl” to chyba największy przebój brytyjskiego zespołu, ale już o „Always The Sun” ciężko powiedzieć, że jest to piosenka ekscytująca. To utwór raczej przeciętny muzycznie, wyzuty z energii i właściwie mógłby być niezauważony gdyby nie przekaz. Melodia i słowa stanowią harmonijną całość.

Zaskakujące, że dla większości ludzi jest niemal hymnem optymistów. Wprawia w dobry nastrój. To niewątpliwa zaleta. Jednak ci co znają zespół trochę lepiej wiedzą, że prawie całą twórczość opierał na sarkazmie. To daje trochę inny wymiar. Zresztą w tekście są wyraźne wskazówki co do ironicznego spojrzenia na to, że zawsze świeci słońce. Przedstawione problemy nie są rozwiązane, a jedynie umniejszane. A już wzmianka o pracy polegającej na wciśnięciu guzika, to w 1986 roku, kiedy jeszcze byliśmy w środku „zimnej wojny” ma jednoznaczny kontekst i pokazuje dobitnie, co tak naprawdę myśli zespół. Czy rzeczywiście patrzy pozytywnie w przyszłość czy jednak z lękiem?

Dla mnie ten utwór stanowi idealne tło dla dzisiejszych rozważań. Zarówno pod kątem wspomnianego optymizmu, jak i prześmiewczego zabarwienia.

Od kilku tygodni zapowiadam prawdopodobne pożegnanie się z pisaniem artykułów wraz z pojawieniem się tego z numerem 100. Żeby być precyzyjnym to nawet bardziej z publikowaniem na Linkedin. Ponieważ jednak moja aktywność sprowadza się zasadniczo do informowania w środy o nowym eseju, można to potraktować zamiennie. Czasem coś skomentuję, ale to stanowi mało istotny margines. Będzie kilka osób, które się zmartwią. Zasadniczo jedno jest pewne, Linkedin miał się dobrze zanim się nagle pojawiłem 16 stycznia 2020 i będzie funkcjonował znakomicie po 17 listopada 2021, kiedy światło dzienne ujrzy mój jubileuszowy tekst. Niezależnie co dalej - „Always The Sun”.

Jak to już w życiu jest, coś się kiedyś zaczyna i coś się kończy. Ważne żeby wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. Czytając zachwycone komentarze pod postami typu „pieniądze już nie motywują, a co Ty o tym myślisz?” mam wrażenie, że to moje pisanie nie ma sensu. Czarno na białym widać, że treść ma drugorzędną wartość w zestawieniu z promowaniem się. Jeśli nie chcesz się promować, to nie jest to miejsce dla ciebie. To przecież niemożliwe, aby chcieć się podzielić swoimi doświadczeniami i się nie sprzedawać jednocześnie. Przecież to czysta głupota. W zasadzie to prawda, ponieważ ja również chciałem dać się poznać szerszej publice jako rozumny facet. Ci, co mnie znają przecież to wiedzą. A zatem powinienem zabiegać o zasięgi, a nie liczyć na to, że same się zrobią. Że ludzie zachwycą się moimi tekstami i będą mnie polecać, aby dotarły do jak największej liczby osób. Jako gość ze sprzedaży wiedziałem, że tak jest, ale mimo to postanowiłem dodatkowo się upewnić na własnym przykładzie. Czy istnieje alternatywa w postaci wyłącznie tzw. reklamy szeptanej? Czas pokazał, że nie bardzo.

  1. Zacznijmy od treści. Zaskakująco dobrze wszedłem. Szybko zyskałem spore grono odbiorców. Zadziałał efekt świeżości. Teksty się spodobały, ale z czasem ludzie mieli coraz mniej czasu na czytanie tak długich wypracowań. Skoro sami pozwolili sobie na odpuszczanie niektórych artykułów, to trudno, aby je polecali. Poza tym algorytmy w mediach społecznościowych nie są oparte na liniowych zależnościach. W praktyce oznacza to, że post nie wyświetla się automatycznie wszystkim osobom z tych, które są wśród zapisanych znajomych. Część musi wchodzić na profil, sprawdzać, czy coś nowego się pojawiło i ewentualnie z tego poziomu wejść do publikacji. To znacznie chłodzi zapał. A zatem sama treść się nie obroni. Żeby nie wiem jak była cudowna. Trzeba też pamiętać, że treść jest oceniana wstępnie przez AI, a to oznacza z założenia, że coś co jest linkiem (patrz: mój artykuł) jest z zasady niżej notowane niż wpis. Dlatego pojawiają się tzw. wstępniaki. Czyli chwytliwe opisy o czym będzie publikacja, kilka smaczków i koniecznie pytanie na koniec zapraszające do interakcji w postaci komentowania. AI jest bowiem jedynie narzędziem zaprogramowanym przez człowieka. Najczęściej kryterium jest obecność słów kluczy. Skoro Linkedin pozycjonuje się jako portal biznesowy, łatwo sobie wyobrazić, że jeśli pojawią się na przykład takie wyrazy jak: klient, współpraca, proces, transformacja, rozwiązanie, eksperyment, rozwój, zespół, to mogę pisać o procesie tworzenia zupy z kwiatów w odcinkach i algorytm przydzieli mi więcej punktów niż za moje eseje przedstawiane w linku. Tym bardziej, że można zrobić cały cykl. Zupa kwiatowa, to jednego dnia kalafiorowa, drugiego krem z brokułów, a trzeciego potrawka z karczochów. Potem można opisać proces nabywania kompetencji przy zupach owocowych, bo dynia, ogórek czy pomidor to w ujęciu botanicznym owoce. Idąc dalej w korzenie, łodygi i liście mamy posty na 2 miesiące przy codziennych wpisach. Pokazując przy okazji optymalizację procesu od ręcznej obróbki składników do finalizacji w thermomixie – wszystko gra i buczy. Oczywiście taka treść się sama też na dłuższą metę nie przebije, aczkolwiek jako szerzej udostępniana i zrozumiała dla większej grupy odbiorców ma większe szanse niż traktaty filozoficzne najwyższej próby. Zapytacie: dlaczego się nie dostosuję do reguł, które znam? Bo jak na złość (może samemu sobie) chcę swoje myśli przekazywać rzeczywiście zainteresowanym. Bez wtłaczania na siłę. Mój wybór. Może kiepski, ale mój. Nie sprzedaję, to nic nie muszę. Gdybym sprzedawał chociażby w imieniu firmy, w której pracuję, to perspektywa byłaby inna i nie ma co udawać, że byłoby tak samo jak robię to teraz. „Always The Sun”.

  2. Pochodną treści jest częstotliwość postów. Ponieważ każdy jest oceniany oddzielnie, to prawdopodobieństwo wyświetlania zwiększa się znacznie przy codziennym publikowaniu nawet jeśli jeden z postów trafi do spamu, bo nie przejdzie filtra treści. To, że napisać 1300 znaków to mniejszy wysiłek niż stworzenie spójnego artykułu o objętości 15 000 chyba nie wymaga żadnych wyjaśnień. Jeśli chcesz sprzedawać, to krótkie posty dadzą ci więcej niż długie artykuły. One mogą się pojawiać dodatkowo jako wsparcie twojej pozycji eksperta. Nie zamiast. Inaczej sam sobie ograniczysz potencjalne zasięgi. Interakcja z krótkimi formami jest naturalnie szersza choćby z pozycji smartfona, nie mówiąc już o nawykach konsumenckich dotyczących przeglądu informacji, których w sieci jest taki natłok, że coś trzeba wybrać. To po co upieram się przy artykułach? Bo chciałem, żeby ludzie mieli wybór. Prawie bezinteresownie. Wiem, że dla wielu to niezrozumiałe, ale to jest fakt. Prawie dotyczy takiej nutki próżności, którą sobie co jakiś czas skwapliwie podlewam. Nie będę przecież udawał, że jak ktokolwiek powie, ooo, to jest gość!, to nie będę zadowolony. Czekam na to. I chociaż naprawdę tylko na to, to jednak. „Always The Sun”.

  3. Treść i częstotliwość to znacznie za mało. Aby się trochę porozpychać łokciami, trzeba zadbać o relacje osobiste, bo to od nich zależy finalne rankingowanie twoich treści w portalu. Oczywiście na samym początku musisz mieć z kim te relacje utrzymywać. Dotykamy tutaj kwestii zapraszania i przyjmowania zaproszeń. Sieć powinna być rozbudowana, ale z głową. To powinno być następstwem sprecyzowania swoich grup docelowych. Nie tworzyć sieci przypadkowej, tylko wg przyjętego klucza. To będzie miało znaczenie. Jeśli twoje treści czytane będą przez ludzi, którzy są nimi rzeczywiście zainteresowani, to prawdopodobieństwo pojawienia się polecenia bądź komentarza rośnie wykładniczo. Nieprzemyślane przyjmowanie wszystkich jak leci skutkuje zalewem spamu. Ja, dzięki temu, że nie miałem intencji sprzedawania swoich usług, sieć budowałem wolno i właściwie przyjmując jedynie zaproszenia od tych, którym podobał się któryś z moich artykułów. Sam wysłałem zaproszenie zaledwie do 53 osób. Mogłem sobie na to pozwolić. Wiele osób jest jednak zmuszonych do proaktywności w tym zakresie. Warto też pamiętać, że jeśli zależy nam na zasięgach, to tych interakcji musi być jak najwięcej. Ludzie sami z siebie rzadko działają bez odpowiedniego bodźca. W dzisiejszym świecie jednym z nich jest reguła wzajemności. Występuje ona w dwóch odsłonach. Wersja light to prosta zależność. Skomentowałeś mój wpis, ja czuję, że też powinienem to zrobić z twoim. Bez wymuszania, z czystej przyzwoitości.
    Hardcorowo natomiast wyglądają dla mnie grupy wsparcia. Z założenia to nic innego jak naturalne ucieleśnienie szczytnej skądinąd idei networkingu. W praktyce przybierają one niestety (wg mojej oceny) patologiczny wydźwięk. Nie współpraca jest motorem tylko przynależność stadna. Promujemy się wzajemnie bez względu na treść. Bojkotujemy lub negujemy plemiona obce. Zwolennicy grup mają namacalne korzyści z tytułu przynależności do nich. Mało tego, pokazują, że ich zasięgi to w 50% lub więcej pochodzą spoza grupy. Żeby być uczciwym, to trzeba byłoby się z tym zgodzić, ale… No właśnie jak jest ale, to znaczy, że to przed ale traci znaczenie. Trzeba sobie bowiem zadać pytanie: a skąd wygenerowali się ci spoza grupy? Czyż nie z rozszerzonych zasięgów członków tychże grup? I co w tym złego? Nic. To nie kryminał ani nawet uchybienie. Ktoś się w tym czuje dobrze – go ahead. Ktoś źle, to musi się pogodzić z faktem, że jego zasięgi będą mniejsze od możliwych. Tyle. „Choosing i giving up”, jak mawiają Amerykanie. Jak już świadomie dokonasz wyboru, to możesz sobie zanucić: „Always The Sun”.

  4. Wspomniałem już o tym, że aby ktoś spoza grupy miał chęć zareagować na twoją publikację, trzeba go zachęcić. Dlatego prawie przy każdym poście widzicie pytanie. Oznaczenia osób i hashtagi. Przytaczanie nazw firm, które mają „wzięcie”. Stosowanie tzw. eye-catcherów. To są zabiegi, które dzisiaj są naturalną scenografią, bez której właściwie trudno funkcjonować. Jeśli ktoś ma z tym problem, to ma problem z siecią. Taki mamy klimat. Dobór dnia i godziny publikacji to też kwestia zrozumienia sposobu konsumpcji treści przez twoją grupę docelową. Do tego dochodzi jeszcze zróżnicowanie form przekazu. Same artykuły mają prawo się znudzić nawet najbardziej lojalnym i wytrwałym. Przydałby się czasem jakiś filmik. A może prezentacja z użyciem narzędzi typu screencast o matic lub powtoon? Cokolwiek, aby nie porosnąć mchem. No właśnie, to dlaczego tego nie robię? Bo nie sprzedaję. Pisałem artykuły najpierw na próbę. Potem czytelnicy uznali, że mam do tego talent. I pisałem dalej, aż do momentu, kiedy poczułem, że formuła się wyczerpała i że musiałbym zacząć używać zabiegów wymuszających reakcję, a tego właśnie nie chcę. „Always The Sun”.

***

Mam nadzieję, że w ten dość nietypowy sposób przybliżyłem wam elementy wpływające na efektywność działań prowadzonych w mediach społecznościowych, które warto coraz bardziej zgłębiać, bo nie można się kłócić z rzeczywistością. A tak ona wygląda. 

Jeśli niechcący wyszło z jakiegoś zdania, że się skarżę, to absolutnie zaprzeczam.  Znając mechanizmy poruszania się w mediach społecznościowych nie byłoby mi trudno dostosować się do nich, aby rozpoznawalność mojej osoby była znacznie większa. Gdybym tylko chciał docisnąć. Prosty post osoby popularnej w sieci, która ma wsparcie grup, osiąga bez problemu zasięgi rzędu > 8 000 odsłon w dniu emisji. Ma też ponad 150 reakcji i przynajmniej 100 komentarzy. Mój najbardziej poczytny artykuł przeczytało 17 000, 30 poleciło i skomentowało 25 (co wraz z moimi odpowiedziami ustawia licznik na 50).. To dla tzw. głosów Linkedin są wręcz śmieszne liczby. Paradoksalnie właśnie to daje mi największą satysfakcję, bo to oznacza nic innego niż jednoznaczne zainteresowanie wyłącznie treścią. Czytają bo chcą. Odpowiada im to co piszę i jak piszę. Jest ich coraz mniej, bo tempo życia mimo iż jest i tak już porywające, nadal wzrasta. Rzutuje to na odwrót od książek, przedkładanie szybkich serwisów informacyjnych nad debaty czy publicystykę. Można długo wymieniać. Na pewno coś, co można zastąpić krótką formą ma przewagę już na starcie. Coś, co wzmacnia przekaz poprzez uruchomienie jak największej liczby zmysłów jest lepiej odbierane. I w takim otoczeniu ludzie nadal czytają moje artykuły. Poleca 15 osób, a czyta kilka tysięcy. Gdyby polecało 100, to ilu by czytało? Otóż gdyby to były reakcje w jakimś sensie wymuszone, to niewiele więcej, a straciłbym natomiast pewność, że działa wyłącznie tekst. A że tak jest udowadnia fakt, że zostałem namówiony na napisanie książki. Gdyby nie przygoda z blogiem, to by ona nigdy nie powstała. Nie wierzyłbym, że mogę i nie mam się czego wstydzić. Niemniej skromna liczba polecających zastanawia również od tej ciemnej strony. Dlaczego tak mało osób chce, aby mój esej przeczytał kto inny? Ja, jak mi się coś podoba, to o tym mówię. Można zatem też wyciągnąć wniosek, że dla dużej liczby czytelników artykuł jest poprawny, wart przeczytania, ale nie tak bardzo, aby zachęcać do tego kolegów. W tym upatruję przede wszystkim sygnału, że czas kończyć tę przygodę. Póki jeszcze jestem po stronie wygranych.

To ta pragmatyczna część. Jest też ta bardziej emocjonalna. Otóż mam wrażenie, że w dotychczasowych 99 artykułach poruszyłem już wszystkie możliwe wątki, na które chciałbym się wypowiedzieć. Czytam czyjś post (pierwszy zauważony) i coraz częściej łapię się na tym, że przecież ja już o tym pisałem, a dla autorów i komentujących jest to jakaś odkrywcza kwestia. To może jak zabraknie kolejnych artykułów, to ludzie sięgną do tych starszych? Tam już wiele spraw zostało szczegółowo opisanych. Wiele miesięcy temu. Podobnie z książką. Każdy mój kolejny artykuł wyczerpuje abonament przeznaczony na poświęcenie mi uwagi. Może jeśli nie będzie substytutu, to sięgniecie po książkę, którą sami chcieliście? Taka ciekawostka. Wczoraj sobie policzyłem wiadomości, w których ich autorzy zapewniali, że na pewno przeczytają „Łatwą sprzedaż”. Mniej więcej 17% tych deklaracji się spełniło. Kupują głównie osoby, których nie znam. To jest zagadka. Jak „uwolnię” środy, to może pojawi się czas na lekturę tej większej pozycji? Dlaczego miałbym tego nie sprawdzić?

Co dalej? Nie wiem. Na pewno nie dołączę do konkursu preferowanego na Linkedin, który opiera się na 5 głównych konkurencjach:

  1. Kto znajdzie ciekawszy cytat?
  2. Kto przeczytał lepszą książkę?
  3. Przypisywanie efektu WOW do typowych działań, które po prostu nie są należycie wykonywane i dopiero jak solidnie się do nich zabrać, to nagle stają się WOW. To jest wbrew pozorom legitymizacja bylejakości, do której nie przyłożę ręki.
  4. Ściganie się na techniki sprzedaży jedynie słuszne z pominięciem tego, że każdy z nas jest inny i jedna technika pasuje do jednego wykonawcy, a druga nie.
  5. Kto przeprowadzi ciekawszą ankietę?

Wolę się usunąć. Nie potrzebowałem przepisywać fragmentów podręczników uznanych autorów, bo mam własne doświadczenia, a wspomniane książki każdy może sam przeczytać. Chciałem dać coś od siebie i dałem. Czy wrócę? Za tydzień jeszcze na pewno. Tak czy inaczej – „Always The Sun”.

------------------

Emilian Wojda.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z

"When The Curtain Falls"

  Piosenka powstała w pierwszej połowie 2018 roku.  Na singlu ukazała się 17 lipca, promując album AOTPA. "When the curtain falls" to typowy hit, dynamiczny rock z atrakcyjnym riffem i emocjonalnym, krzykliwym śpiewem Josha. Zaskakuje natomiast tekst utworu, nietypowy dla  tego typu kompozycji. Opowiada o aktorce, która kiedyś była przedmiotem uwielbienia, ale uroda, sława i młodość przeminęły wraz z adoratorami oferującymi pierścionki zaręczynowe. Autor radzi jej aby odpoczęła. Żegna się z jej dotychczasowym wizerunkiem, który przestał być już porywający. Kurtyna, która opada po jej każdym przedstawieniu ma coraz bardziej gorzki smak. Aż przychodzi czas kiedy opada na zawsze. Sięgnąłem do tej piosenki po rozmowie z kolejnym rozgoryczonym menedżerem wysokiego szczebla, którego świat nagle runął w gruzy wraz z utratą eksponowanego stanowiska. które z sukcesami zajmował przez wiele lat. Dla takich osób to zwykle prywatna tragedia. Rzadko kiedy widzą w momencie zwolnienia celowo

"Creep" czyli trzeba wierzyć (w siebie).

Bohaterem piosenki zespołu Radiohead jest chłopak obsesyjnie zakochany w wyjątkowej i wręcz doskonałej (wg jego oceny) dziewczynie. Onieśmielony jej wyimaginowaną perfekcyjnością nie może się zdobyć na to, aby nawiązać z nią chociażby kontakt wzrokowy. Na przeszkodzie stoi zbyt niska samoocena. Taki odmieniec nie zasługuje przecież na obcowanie z aniołem ze snów. Thom Yorke napisał "Creep" w latach osiemdziesiątych, kiedy studiował jeszcze na Uniwersytecie Exter. Inspiracją była podobno dziewczyna, którą wypatrzył w tłumie na jednym z pierwszych koncertów zespołu.  Ten utwór rozbrzmiewał mi w głowie od kilku miesięcy ale jakoś nie mogłem znaleźć powiązania tekstu piosenki z żadnym tematem, na który chciałbym coś napisać. Pomogły coraz liczniejsze publikacje dotyczące zaufania. Trudno mówić o zaufaniu bez dotknięcia zagadnienia wiary w siebie. Nie sposób też nie zauważyć, że kryzys sprzyja zwątpieniu. Temu zjawisku ulegają w dużej mierze sprzedawcy. Ograniczony popyt i zmiany