O piosence "Król" Jarosław Gugała powiedział kiedyś:
"Ona zawsze będzie aktualna. A to dlatego, że nie mówi o królu, lecz o nas. O tych, którzy "liżą dupy" kolejnym władcom. Gdyby nie nasza sprzedajność, koniunkturalizm i buractwo, nie byłoby królów. Ta piosenka jest bardzo perfidnie skonstruowana - ludzie uwielbiają ją śpiewać, nie zauważając, że tak naprawdę śpiewają o sobie".
Propagatorzy tekstów Brassensa z Zespołu Reprezentacyjnego uzasadniali też na czym polega ich siła: "Brasssens umiał mieszać poezję z dosadnym językiem ulicy". To niebywale rozszerzało zasięg i dotarcie.
"Król" był jedną z odpowiedzi artystów na stan wojenny. Potem chętnie odnoszono tekst do Wałęsy, później do następnych polityków. Piosenka miała jednak też okres kojarzenia przesłania z autokratycznymi szefami w firmach. Miała wtedy nawet roboczy tytuł "Oda do szefa".
Mi się natychmiast skojarzyła po przeczytaniu dyskusji o podważaniu autorytetu szefa sprzedaży.
Pretekstem do rozpoczęcia wymiany zdań było przytoczenie historyjki, w której handlowiec zakwestionował publicznie sensowność wypowiedzi przełożonego.
Komentarze, jak zwykle były różne. Od trafnych do płytkich, żeby nie powiedzieć infantylnych. Sprowadzały się do kilku wątków:
- Jak zareagować w takiej sytuacji.
- Konieczność słuchania ludzi.
- Nadszarpnięcie reputacji.
Takich debat toczy się niezwykle dużo, ale za każdym razem mam wrażenie, że są zbyt powierzchowne. Wchodząc na profile uczestników sprawa się zazwyczaj wyjaśnia, ponieważ zdanie zabierają często osoby z niewielkim doświadczeniem w bezpośrednim prowadzeniu zróżnicowanych zespołów.
Czego mi zabrakło?
- Rozróżnienia autorytetu od wywierania strachu.
Ktoś, kto wypracował sobie wśród załogi prawdziwy autorytet, sporadycznie musi odwoływać się do rozwiązań funkcyjnych - "siłowych". Ludzie po pierwsze są przekonani, że szef ma rację, a jak nawet nie uwzględnił czegoś, co nagle zgłosił pracownik (choćby na forum), to w sposób naturalny dokona korekty albo wytłumaczy, dlaczego odrzuca propozycję i jak to wygląda z jego perspektywy. Proces jest autentyczny, pozbawiony fałszu. Szef cieszy się wręcz, że pracownik zabiera głos i ocenia to wyłącznie w kategoriach okazywania zaangażowania. Jeśli pomysł jest dobry, to jest natychmiast podchwycony, jeśli wychodzi brak pełnego zrozumienia jakiegoś tematu, to jest okazja do mini sesji edukacyjnej. Albo jeszcze w trakcie spotkania (jeśli w zespole panują takie standardy), albo po spotkaniu, jeśli szef wyczuwa, że w jakiś sposób mógłby nadwątlić poczucie pewności danego zawodnika wobec grupy.
O podważaniu własnego autorytetu nie ma w ogóle mowy, ponieważ albo się ma autorytet, albo nie. Wprowadziło się formę jawnej dyskusji w zespole i oczywiste jest, że zgłaszane są wątpliwości. Że wątpliwości służą rozwojowi a nie są atakiem na kogokolwiek itd. Z kolei pracownik, który czuje, że reakcja na jego uwagi jest poważna - będzie stale zachęcony do zgłaszania uwag. Nauczy się też z czasem, że niektóre są świetne, niektóre słabe, ale zawsze mile widziane. Szybko sam się zorientuje, które są głupsze i będzie takich coraz mniej. Możliwość swobodnego ich zgłaszania daje mu jednak poczucie wpływu na sprawy, w których na co dzień uczestniczy.
Jeszcze innym wątkiem jest opisana przeze mnie w poprzednich artykułach zasada, że pracownik powinien mówić to co myśli, skoro i tak to myśli. Szef dowiadując się o tym może jakoś zareagować. W innym przypadku nie ma szans. Jeśli ma kompetentną załogę, to prawdopodobieństwo wypowiadania skrajnych głupot jest poza tym bardzo niskie. Nawet w przypadku rzeczywistego podważania autorytetu jest okazja do podjęcia konkretnych działań wzmacniających pozycję szefa. Obgadywanie za plecami takiej szansy nie da.
Zamykając tę kwestię należy też wspomnieć o efektywności oddziaływania poprzez autorytet w konfrontacji z oddziaływaniem poprzez strach. Ten temat również omawiałem we wcześniejszych publikacjach, niemniej warto powtórzyć.
Ci dobrzy się nie boją. Paradoksalnie próby straszenia przynoszą opłakany efekt. Tacy świetnie zaczynają udawać, że czują respekt i wykonują wyłącznie elementy niezbędne. Nic ponadto. Ścigają się między sobą na coraz bardziej wymyślne sposoby przechytrzenia szefa zamiast koncentrować się na pozyskiwaniu dodatkowej sprzedaży. Wzrasta liczba "obiektywnych" przeszkód w realizacji zadań. Autorytet szefa zamiast rosnąć spada na łeb na szyję. Strachem można posługiwać się wobec słabszych. Oni rzeczywiście mogą się bać. Pytanie tylko, czy w ten sposób zbudujemy autorytet? Jak długo strach działa? O ile procent zwiększy efekt? Może warto postawić sobie takie skwantyfikowane pytania i nie brnąć w coś z góry przegranego? - Po co autorytet?
Nawiązując do poprzedniego punktu - ponieważ autorytet ma większą siłę "rażenia" niż presja strachu.
Ponieważ mówimy o szefie sprzedaży. W każdym dziale autorytet jest wielce wskazany. W sprzedaży jednak w szczególności. Po pierwsze dlatego, że handlowcy mają z reguły bardziej rozbuchane ego niż przedstawiciele innych zawodów i żeby komuś się podporządkować muszą go szanować. Po drugie, sprzedaż ma to do siebie, że każdego roku musi wykonać większy wysiłek niż poprzednio. Bo jak jest dobra koniunktura i branża średnio rośnie np. o 10%, to oczekuje się od sprzedaży wzrostu na poziomie np. 15%. Jeśli jest stagnacja to mimo wszystko plany o kilka procent się zwiększa. Nikt się nie godzi zbytnio na utrzymanie poziomu z poprzedniego roku. Jeśli jest kryzys to nawet jeśli następuje redukcja planów, to przy drastycznie przyciętych kosztach, co przekłada się na znacznie trudniejszy proces uzyskania każdej złotówki przychodu niż poprzednio. Tylko osoba o ugruntowanym autorytecie jest w stanie pociągnąć załogę za sobą do dawania z siebie stale więcej i więcej. Zwykły "urzędnik" nie wyzwoli energii potrzebnej do realizowania coraz ambitniejszych celów. Strach przed utratą pracy najmniej działa właśnie na handlowców. Oni zawsze gdzieś są potrzebni bardziej niż inni pracownicy. - Co utrudnia budowanie autorytetu?
Oprócz typowych przyczyn, których nie chcę przytaczać po raz setny, mamy jeszcze taką typową polską specjalność.
Otóż aby uznać czyjś autorytet, potrzeba odwagi oraz dystansu do siebie. Przyznanie, że ktoś jest dla mnie autorytetem jest równoważne z tym, że w jakiejś dziedzinie (a może w ogóle w życiu?) znaczy lub wie więcej ode mnie. A to upokarza. My bowiem generalnie znamy się na wszystkim. Na piłce nożnej, ekonomii, medycynie, polityce, wychowaniu, zarządzaniu i oczywiście sprzedaży też. To jak ktoś może być większym ekspertem?
Do tego dochodzi też nasza chorobliwa nieufność. Jeżeli pozwolę komuś na bycie autorytetem, to przecież prędzej czy później zostanę przez niego zmanipulowany, jakoś wykorzystany, ponieważ każdy rodzaj władzy deprawuje i czyni z człowieka kreaturę zagarniającą wszystko pod siebie kosztem innych.
Stąd jeżeli wyrzucę z moich horyzontów myślowych autorytety, będzie to świadczyło o mojej zaradności, asertywności i samowystarczalności. Proszę wybaczyć mi tę małą dawkę sarkazmu, ale czy tak nie jest?
To właśnie rodzi największy opór przed uznaniem autorytetu. Ten mentalny. Dlatego ci, którzy go budują muszą w ten proces wkładać tak dużo wysiłku. Mimo wydawałoby się niepodważalnych merytorycznych atutów długo i uporczywie muszą do siebie przekonywać.
Ale z drugiej strony jest coś, co pomaga. Nieuznawanie autorytetów jest oznaką skrajnej podejrzliwości oraz… pychy! Pycha i podejrzliwość to cechy nie tylko skrajnie niebezpieczne, ale także w pewnym sensie kompromitujące. Większość zatem się zastanawia: może choćby w trosce o własny wizerunek, powinienem przestać znać się na wszystkim? Przestać być bufonem? Nie bać się wyimaginowanych konsekwencji?
Tutaj dopatrywałbym się klucza do sukcesu. Największą trudność w budowaniu autorytetu mają bowiem zazwyczaj ci, którzy udają, są sztuczni i przez to niewiarygodni.
Budowanie autorytetu nie jest łatwe, ale jeśli już się to uda i jest oparte na zdrowych fundamentach, to jest wartością trwałą i niezastąpioną. - Kto się boi podważania autorytetu?
Teraz na kanwie powyższego wywodu odpowiedź staje się nadzwyczaj prosta. Ten, kto go nie ma i w głębi duszy nie wierzy, że jest w stanie go zbudować. Uważa, że szacunek automatycznie musi wypływać z zajmowanej pozycji w firmie i w razie czego musi być wzmacniany sankcjami. O tym, że nic bardziej mylnego już wspominałem. Warto to jeszcze rozwinąć w odniesieniu do mechanizmów z jednej strony obronnych, a z drugiej utwierdzających w poczuciu słuszności takiego podejścia. Kto potrzebuje dworu lizusów? Kto każdą uwagę prezentującą inny punkt widzenia odbiera jako osobisty atak na siebie i reaguje agresją? Kto podkreśla na każdym kroku swój status nieomylności? Kto jest bardziej skłonny do karania niż nagradzania i z czego to może wynikać? Ten, kto siedzi na tronie. Ten, kto został na nim osadzony i to jego jedyna zasługa. Będzie wymagał hołdów, aby mieć potwierdzenie swojej wspaniałości. Inaczej sam zaczyna w nią wątpić. Taka konstrukcja niestety w wielu miejscach jakoś działa i powoduje, że podobne schematy są stale powtarzane. Dzięki temu dla wielu nieudaczników i ich klakierów znajduje się miejsce. Wartościowa osoba, która trafi w takie środowisko jest natomiast jak komórka nowotworowa otorbiana i eliminowana z organizmu. Skoro każdy z nas zna takie organizacje, to czy aby nie jest to ten naturalny świat? I czy ktoś próbujący z tym walczyć nie jest aby szalony? Czy to nie uzasadnia właśnie tej płytkości komentarzy, o której pisałem na początku tego artykułu?
Może dlatego ludzie skupiają się bardziej na tym, jak postąpić, jeśli pracownik publicznie powie, że ja-szef wymyśliłem coś bez sensu, zamiast drążyć dlaczego w ogóle dochodzi do tego, że jest to traktowane potencjalnie jako jakieś nadużycie. Przecież bardziej normalne wydaje się środowisko swobodnej wymiany myśli. Może dlatego rozważamy, czy słuchać ludzi, czy nie. Kto ma rację: szef, czy może jednak doświadczony handlowiec? Zamiast skupiać się na każdym sposobie rozwoju i stworzeniem do tego najlepszych warunków. Może dlatego w ogóle przychodzi nam do głowy, że nawet najmniejsza krytyczna uwaga skierowana pod adresem panującego to despekt zamiast pomyśleć, że w zespole siła?
***
Kontynuując tezy postawione chociażby w felietonie Idę prosto! uważam, że rozpoczął się proces weryfikacji. Co prawda tak jak Jarosław Gugała i Filip Łobodziński myślę, że teksty Georgesa Brassensa pozostaną aktualne (a "Król" w szczególności), ale że ich zasięg zacznie stopniowo topnieć. Jestem przekonany, że "dwory" zaczną upadać. Abdykują "królowie" i ich świty. Do głosu zaczną dochodzić kompetencje i normalność. Są bowiem bardziej efektywne. Nie bez znaczenia jest też fakt, że na rynku pracy pojawiło się wielu wartościowych ludzi. Prawdopodobieństwo, że można znaleźć skutecznego "premiera" w miejsce rozkapryszonego "króla" znacznie wzrosło i w pałacach będą zmiany. A my sami może wreszcie się zorientujemy, że ta piosenka jest o nas i nam chyba jednak nie pasuje?
------------------
Emilian Wojda
Komentarze
Prześlij komentarz