Przejdź do głównej zawartości

"Seven Nation Army"

 

W zespole grały tylko dwie osoby. The White Stripes został założony przez gitarzystę Jacka White’a i perkusistkę Meg White. Już od ukazania się w 1999 roku debiutanckiego albumu grupa zyskała popularność na niezależnej scenie muzycznej Stanów Zjednoczonych. W niedługim czasie ukształtował się rozpoznawalny styl muzyków z Detroit.

W 2001 roku, gdy ukazał się album „White Blood Cells”, The White Stripes zyskał sławę poza USA. Album zdobył liczne nagrody, a singel „Fell in Love with a Girl” to pierwszy kasowy przebój amerykańskiego duetu. White Stripes odbyli dużą trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych i Europie. W 2003 roku ukazała się kolejna płyta duetu – „Elephant”. Zebrała dobre recenzje, tak jak promujący ją singel „Seven Nation Army”.

Tytuł piosenki jest wynikiem błędu, który Jack White popełniał jako dziecko. Zamiast używać poprawnej nazwy Armii Zbawienia (The Salvation Army), nazywał ją właśnie The Seven Nation Army.

Piosenka opowiada historię człowieka (w tej roli prawdopodobnie sam White), który walczy z ludźmi chcącymi go ograniczać i narzucać mu swoje zdanie i obraz świata. Mówi o sytuacjach, w których ludzie knują za naszymi plecami, o tym, że nie powinniśmy przejmować się opinią innych i tym, co i jak o nas mówią. Najważniejsze jest być sobą, zawsze i wszędzie. Autor tekstu nawiązuje tutaj do sytuacji, w której sam się znalazł. Po ujawnieniu, że on i Meg White wcale nie są rodzeństwem, jak twierdzili do tej pory, a ex małżeństwem, świat zalała fala plotek i komentarzy.

White zwraca się do wszystkich tych, którzy chorobliwie interesują się jego życiem – dajcie mi spokój! – wykrzykuje przez słowa piosenki. Choć męczy go fakt ludzkiej zawiści i ciekawości cudzego życia, nie może o nim zapomnieć. Czuje się zdradzony i oszukany. „Seven Nation Army” to właśnie wszyscy ci ludzie, którzy oczerniają i rozsiewają toksyczne plotki.

Wybrałem ten utwór, ponieważ pasuje mi bardzo do klimatu, w jakim się ostatnio znajduję. Co prawda nie doświadczam hejtu, nie jestem obiektem plotek (przynajmniej nic o tym nie wiem) i nie pojawiają się jakieś przykre opinie na mój temat, ale w takim środowisku (jak opisuje Jack White) żyjemy. Gdzie nie spojrzymy, znajdziemy setki opinii. Rzadko przemyślanych. Zdecydowanie częściej powierzchownych, będących pochodną mitów, stereotypów i jednej, jedynie słusznej racji – mojej. Jesteśmy pierwsi do oceniania. Nieważne czy się na czymś rzeczywiście znamy czy nie. Mamy swoją opinię. Jedni się nią dzielą na lewo i prawo, a inni z kolei wpadają w jakieś dołki wynikające z narzucających się porównań. Ci „otwarci” potrafią wpaść w euforię robiąc wydarzenie z byle bzdetu lub skrzywdzić kogoś, nie zastanawiając się co mówią czy piszą. Ci, co dokonują wspomnianych porównań w skrytości swojego ducha, zaczynają permanentnie czuć się źle. Ostatnie dwa zdania już zawierają element oceny. Niezamierzony, a jednak. Bo chociażby to, czy coś jest bzdetem czy nim nie jest, to przecież ocena. Wynik porównania to przecież ocena. I temu tematowi poświęcam dzisiejszy artykuł.

Zanim przejdę do głównego wątku, powinienem wyjaśnić, co mogę mieć wspólnego z tekstem „Seven Nation Army” i skąd u mnie przekonanie, że to mój klimat. Skoro nie ma opinii, którymi mógłbym się przejmować i nikt mi nie dokucza? Sam sobie szkodzę. Nie muszą inni. Piszę ten swój kolejny artykuł. Niby świetny wynik, jak na amatora bez przygotowania warsztatowego. 98 esejów po ponad 15 000 znaków każdy w ciągu 22 miesięcy powinno przynosić satysfakcję. Niestety wkrada się ten nieszczęsny element porównania, oceny, przekonań i efekt jest zgoła odmienny. Patrzę na wysiłek, jaki wkładam w każdy swój artykuł. Dobór piosenki, wczytanie się w jej tekst i jego zrozumienie. Interpretacja sensu zaśpiewanych słów. Skojarzenie z tematem, który by pasował. Napisanie i sprawdzenie czy stylistycznie to jakoś wygląda. Czy gramatycznie jest ok. Interpunkcja, ortografia, odstępy, akapity. Jeszcze córka mi to sprawdza, aby uniknąć babola. Dla copywritera to chleb powszedni, ale dla gościa po SGH, podyplomowych studiach menedżerskich i technikum elektronicznym to nie jest takie oczywiste. Artykuł umieszczam na blogu i informuję wraz z linkiem o jego dostępności w mediach społecznościowych. I widzę kilkanaście poleceń i tyle samo komentarzy, podczas, gdy coś, co bym napisał w 5 minut bez żadnego wysiłku dostaje odpowiednio ponad setkę. I tak cud, że tyle osób czyta te moje produkcje, bo zgodnie z założeniami prawidłowej promocji i rozumienia istniejących algorytmów, nie powinienem być czytany wcale. Działam na przekór wszystkim skutecznym zasadom obowiązującym w sieci. Skoro to wiem, to w czym rzecz? Przecież mogę dostosować się do reguł. Przecież je znam. Bo nie chcę być jak ci… No kto? Właśnie, kto? I zaczynają się sypać oceny. Zaczyna się porównywanie z punktem wyjścia, że ja jestem lepszy. Dla kogo? A niby na jakiej podstawie? Strasznie trudne.

Okazuje się, że wszyscy wpadamy w pułapkę oceniania. Ocenianie innych to w zasadzie wręcz nawyk, bo jak nie oceniać, skoro całe życie wychowywani byliśmy w świecie ocen. Stopnie w szkole, podstawa zadowolenia lub zdenerwowania rodziców, asymilacja z rówieśnikami. Potem w pracy ocena wykonanych zadań, wyniki, zachowanie. Oceny, oceny i jeszcze raz oceny. Po co się tutaj w ogóle doktoryzować. Tak jest i po co robić problem z tego, że po nocy przychodzi dzień. To naturalne i oczywiste. Owszem, tak, ale. I to ale jest kluczem do rozwikłania zagadki. Kiedyś wpadło mi w oko (nie pamiętam gdzie to wyczytałem) takie zdanie: „Ludzie są prędcy do wyciągania pochopnych wniosków i osądzania, ale nie tak szybcy do korygowania samych siebie”. Oznacza to, że najczęściej, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy, to co myślimy na temat danej osoby to wyłącznie przypuszczenia. Wpadamy w pułapkę dopisywania końca historii, o której nie mamy najmniejszego pojęcia. To my jesteśmy w błędzie. Być może musimy założyć okulary i przyjrzeć się bliżej podstawom ludzkich działań.

Najczęstszym powodem dla którego tak łatwo jest nam osądzać i negatywnie myśleć o innych jest nasze własne ego. Świadomie bądź nie, odczuwamy potrzebę by czuć się lepszymi od innych bądź manifestowania dezaprobaty wobec pewnych postaw. Jednak osądzając zamykamy drzwi dla empatii i zrozumienia. Gdyby spytać ludzi o to, czy przejawiają w życiu empatię, większość by odpowiedziała, że tak. Całkiem możliwe. Kiedy przychodzą do nich przyjaciele aby zwierzyć się ze swoich kłopotów, potrafią wczuć się w ich położenie, a nawet pocieszyć. Co jednak z innymi ludźmi? Z tymi, których nie znają?

Nie zmienimy tego, że po prostu potrzebujemy czuć się lepsi, wyjątkowi, odmienni, indywidualni. Osobę, która według nas nie postępuje do końca właściwie wolimy dyskretnie obserwować z dystansu. To właśnie buduje nasze ego i sprawia, że w jakiś sposób czujemy się od niej lepsi.

Gdy oceniają cię inni, to mają do tego podchodzić inaczej? Mało prawdopodobne.

Zapewne zdarzyło ci się czuć kiedyś osamotnionym, ponieważ nie widziałeś nikogo, kto by cię zrozumiał. Taka myśl: „gdyby tylko wiedzieli, przez co teraz przechodzę” też pewnie nie jest ci obca. A tak właśnie myśli większość osób, które pochopnie poddajesz negatywnej ocenie, nie mając pojęcia, dlaczego zachowują się w taki czy inny sposób. Na wszystkie sprawy można spojrzeć z innej perspektywy. To piekielnie trudne, ale gdy się o tym pamięta, bardzo ułatwia życie. Piszę o tym, sam nadal mając z tym poważny kłopot. Ale staram się. Dodatkowo zawsze warto powstrzymać lejce, bo pomyśl. Nawet jeśli miałbyś rację i dana osoba rzeczywiście nie zachowuje się w taki sposób, w jaki powinna, to kim jesteś ty, żebyś miał prawo oceniać innych? Nie znasz jej przeszłości i nie wiesz co doprowadziło ją do takiego stanu, w jakim znajduje się obecnie. Kto z nas jest perfekcyjny? Kto jest nieomylny? Wszyscy mamy prawo popełniać błędy, a nawet cieszyć się tą możliwością.

Logiczne zatem wydaje się uznanie, że jeżeli ktoś tak bardzo źle wypada w twoich oczach, tak bardzo nie pasuje do wyznawanych przez ciebie wzorców postępowania, to wystarczy zapytać, dlaczego tak jest. Świetnym przykładem było moje spięcie tydzień temu z jednym z komentujących moją publikację. Zamiast zapytać, co ma na myśli, zinterpretowałem błędnie wypowiedź po swojemu i odpisałem trochę od czapy. Przeprosiłem i się kolegujemy. Można było tego zamieszania uniknąć w najłatwiejszy z możliwych sposobów. A przede wszystkim pamiętać, że można mieć inny punkt widzenia, który najpierw najlepiej poznać.

Nie jestem psychologiem i istnieje prawdopodobieństwo, że te moje wynurzenia zawierają błędy. Jeśli tak, to powstanie fajna przestrzeń do dyskusji. Uzupełniania, prostowania, a nie sporu. Tak przecież można na to spojrzeć.

Rozważania natury ogólnej niosą zwykle za sobą niebezpieczeństwo, że nie uwzględnią pewnych niuansów występujących w konkretnych przypadkach. Ale być może to też opinia zbyt wczesna?

Weźmy na warsztat najlepiej mi znaną dziedzinę – sprzedaż.  Czy tutaj istnieje jakakolwiek szansa, aby nie oceniać? Pewnie, że nie. Oceniamy wyniki, potencjał rynku, realizację planów, zadań i samych pracowników w ramach okresowej oceny pracy chociażby. I nie o to chodzi, aby oceny nie było. Paradoksalnie to zdanie nie kłóci się wcale z pierwszą częścią artykułu. Jeśli uznamy, że chodzi o ocenę faktów, a nie opinii. Jeśli oceniamy zachowanie, a nie osobę. Jeśli oceniamy przyczyny pojawienia się takiego, a nie innego wyniku na bazie zbadania sytuacji, a nie pochopnego stwierdzenia, że to człowiek się nie nadaje, bez wnikania głębiej. Trudny czy wręcz głupi klient. Co to znaczy? Czy tacy są naprawdę, czy to wytwór jedynie opinii? I to forsowanej przez jednych, a jest grupa ludzi, którzy uważają inaczej, na przykład dotychczasowi dostawcy.

W ogóle chodzi mi raczej nie o ocenianie, a o ocenianie pochopne, wynikające wyłącznie z przekonań. Brak chęci poznania tego co siedzi w środku. Brak chęci spojrzenia z kilku stron. Ocenianie człowieka na podstawie zaledwie kilku spostrzeżeń. To rodzi problem. Nie pomaga np. robienie religii z tzw. pierwszego wrażenia. Nie ma tutaj zachowanej równowagi. Pozycjonowanie pierwszego wrażenia tak silnie zabiera przestrzeń tym, którzy zyskują przy bliższym poznaniu. Warto byłoby to też mocno podkreślać, bo w przeciwnym przypadku ci, którym nie udało się za pierwszym razem oczarować, mogą wpaść w kompleksy, że do niczego się nie nadają.

Inny kontrowersyjny obszar. Jak nie oceniać człowieka podczas procesu rekrutacji? Znowu niuans, ale kluczowy. Oceniaj kompetencje i ich dopasowanie do potrzeb. Tak robią fachowcy i nie przypisują ludziom żadnych łatek. Po stronie rekruterów to jest już silna strona. Gorzej jeszcze z pracodawcami, ale to też już pomału idzie w dobrą stronę.

***

Ta publikacja nie jest traktatem o ocenianiu. Temu tematowi poświecono wiele przyzwoitych podręczników, które bardzo szczegółowo opisują mechanizmy i skutek braku obiektywizmu. Przedstawiają przyczyny niewłaściwej interpretacji cech i zachowań (np. takie jak: zjawisko projekcji, atrybucji czy uleganie tendencji centralnej). Odnoszą się do wpływu sympatii i antypatii do ocenianego. Rozprawiają się dokładnie z tym, skąd się bierze nadmierna pobłażliwość albo surowość w ocenie. W innych opracowaniach łatwo znaleźć nawiązania do błędów organizacyjnych czy tych przy doborze kryteriów.

Artykuł jest o wpływie pochopnego oceniania na jednostkę na moim przykładzie. Piosenka „Seven Nation Army” jasno podkreśla, że ludzie knują za naszymi plecami. Tak było, jest i będzie. Tego nie unikniemy, aczkolwiek im więcej ludzi zacznie szanować drugiego człowieka poprzez chęć poznania perspektywy jego spojrzenia na to samo zagadnienie, tym zjawisko zacznie się kurczyć. Póki co rosną zasięgi hejtu i niewybrednych uwag. Jack White nawołuje, żeby się czymś takim nie przejmować, ale przyznaje jednocześnie, że nie może przestać o tym myśleć. Tak jak my wszyscy. To zbyt boli. Przekonywanie siebie, że to nic nie znaczy, zderza się jednak z naszą ograniczoną odpornością.

Mój przypadek jest trochę inny i dlatego postanowiłem poświęcić mu kilka słów. Ja nie walczę z falą krytyki. Wręcz przeciwnie, mam zwykle bardzo przyjemne recenzje. Moim Waterloo jest skłonność do pochopnego oceniania. To nie oznacza, że dowalam innym w złośliwych komentarzach. Tego nie robię, ale łapię się na tym, że uważam coś za dno. Nie komentuję, omijam. Ale myśli zostają. I zatruwają. W wielu takich sytuacjach uważam się za lepszego i przychodzi jakaś forma zawiści, mimo że uważam się za człowieka pozbawionego takich odczuć. Jak emocje opadają, tłumaczę sam sobie, że przecież disco polo, które powoduje u mnie ból zębów, ma zawsze większą publikę niż np. niszowe Coco Rosie. I kolejne otrzeźwienie. A dlaczego siebie ustawiam w pozycji Coco Rosie w tej układance? I robi się ciekawie. Okazuje się, że sam potrafię sobie stworzyć problemy, których nie ma. Poprzez ocenianie, którego przecież w ogóle nie musi być, bo po co? Przecież w niektórych wnioskach idę po prostu za daleko. Ponieważ dopuściłem do powierzchownego oceniania tego, co wcale oceny nie wymaga. To jest moim zdaniem problem, o którym wiem za mało. Publikacje, na które trafiłem, raczej poświęcone są błędom w ocenianiu lub nawoływaniu do zaprzestania oceniania innych wraz z merytorycznymi uzasadnieniami. Nie wpadły mi w ręce jakieś sensowne opracowania dotyczące tego, o czym właśnie piszę.

Nie wiem, czy to standard, ale łatwiej mi przyjąć krytykę z zewnątrz niż moją własną, wewnętrzną, którą sam sobie wypracowuję w głowie. Z tym mam kłopot. Zamiast stwierdzić, że jestem już po prostu trochę zmęczony pisaniem i zrobić sobie przerwę, to wyświetlam sobie projekcję, że nie pasuję z tymi publikacjami do tego towarzystwa. Niech się napawają czymkolwiek innym, skoro im to sprawia frajdę, a ja nie muszę w tym uczestniczyć. Sami widzicie, pojawiają się „oni”. To jest jak gangrena. Czuję się zdradzony, oszukany, śpiewa wokalista White Stripes, a ja widzę tutaj siebie. Zupełnie bez sensu. Gdyby mój przypadek był odosobniony, to nie byłoby potrzeby dotykać tego zagadnienia poza gabinetem psychiatry. Znam jednak co najmniej 20 osób, które mają podobnie. To chyba w takim razie wątek warty zauważenia i przeanalizowania.

To, aby się nie przejmować opiniami innych słyszymy dosyć często. To, aby weryfikować swoje własne – zbyt rzadko. A przecież zastanawiając się nad własnymi opiniami będziemy rozsądniejsi w ocenie innych, bo odejście od oceny uważam za utopię. Można ją zmienić jakościowo i warto.

Ostatnie moje artykuły są coraz bardziej intymne i to też powód, dla którego chyba warto nieco przystopować. Złapałem się na tym, że krążę wokół czegoś przypominającego spowiedź. Nawet książkę beletrystyczną, którą zamierzam napisać, zatytułowałem roboczo: „Spowiedź człowieka przeciętnego”. Coś jest najwidoczniej na rzeczy. Jack White śpiewa, żeby być sobą, ale to kim jestem to też najpierw czyjaś własna opinia. Dopiero idąc dalej mam szansę znaleźć właściwą odpowiedź.

-------------------

Emilian Wojda


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z...

"Opium"

  Dead Can Dance to niezaprzeczalnie wyjątkowa grupa prezentująca alternatywne spojrzenie na światową muzykę z wyraźnymi wpływami gatunków zaliczanych do szeroko pojętego dark independent. Powstała w 1981 r. w Melbourne z inicjatywy Brytyjczyka Brendana Perry'ego, do którego wkrótce dołączyła Australijka Lisa Gerrard. W 1982 r. zdegustowani wąskimi horyzontami tamtejszej sceny muzycznej przenieśli się do Londynu. Tam w ciągu roku podpisali kontrakt z najsławniejszą wówczas wytwórnią muzyki alternatywnej – 4AD. Gdy właściciel firmy – Ivo Watts-Russell – usłyszał ich nagranie demo, był wprost zauroczony. Wrażenie zrobił na nim nie tylko nieziemski głos Lisy, ale również poczucie, że ma do czynienia z czymś absolutnie oryginalnym. W roku 1983 Dead Can Dance zarejestrowali sesję dla Johna Peela, a niedługo później światło dzienne ujrzał ich pierwszy album zatytułowany po prostu Dead Can Dance, stanowiący kolekcję ich wcześniejszych utworów. Nie okazał się wielkim sukcesem. Podobno głów...

"House Of Cards"

  Piosenka „House Of Cards” zespołu Radiohead jest o mężczyźnie, który zachęca kobietę, aby porzuciła męża („pocałuj męża na dobranoc”) i została jego kochanką. Bez względu na konsekwencje tej decyzji. Tytułowy „domek z kart”, o którym kobieta powinna „zapomnieć”, stanowi metaforę jej obecnego małżeństwa. Thom Yorke sugeruje tym samym, że dotychczasowego związku nie charakteryzowała stabilność i może on rozpaść się w każdej chwili. Nie warto zatem się zastanawiać, ale natychmiast odejść i zacząć budowę nowego, nawet jeśli nie będzie on niczym więcej, jak tylko kolejną kruchą konstrukcją. W 2009 roku utwór otrzymał trzy nominacje do Nagrody Grammy, w kategoriach „Best Rock Performance by a Duo or Group with Vocal”, „Best Rock Song” i „Best Short Form Music Video”. Chociaż Radiohead przegrało każdą z wymienionych rywalizacji, podczas tej samej ceremonii zespół zdobył statuetkę za „In Rainbows” w kategorii najlepszego albumu alternatywnego. Eksperymentalny wówczas teledysk w reżyserii...