Przejdź do głównej zawartości

"Opium"

 

Dead Can Dance to niezaprzeczalnie wyjątkowa grupa prezentująca alternatywne spojrzenie na światową muzykę z wyraźnymi wpływami gatunków zaliczanych do szeroko pojętego dark independent. Powstała w 1981 r. w Melbourne z inicjatywy Brytyjczyka Brendana Perry'ego, do którego wkrótce dołączyła Australijka Lisa Gerrard.

W 1982 r. zdegustowani wąskimi horyzontami tamtejszej sceny muzycznej przenieśli się do Londynu. Tam w ciągu roku podpisali kontrakt z najsławniejszą wówczas wytwórnią muzyki alternatywnej – 4AD. Gdy właściciel firmy – Ivo Watts-Russell – usłyszał ich nagranie demo, był wprost zauroczony. Wrażenie zrobił na nim nie tylko nieziemski głos Lisy, ale również poczucie, że ma do czynienia z czymś absolutnie oryginalnym. W roku 1983 Dead Can Dance zarejestrowali sesję dla Johna Peela, a niedługo później światło dzienne ujrzał ich pierwszy album zatytułowany po prostu Dead Can Dance, stanowiący kolekcję ich wcześniejszych utworów. Nie okazał się wielkim sukcesem. Podobno głównie przez problemy z dźwiękiem. Na szczęście nikt się tym nie zraził i każdy następny krążek to już było wydarzenie. O trzeciej płycie „Within the Realm of a Dying Sun” mówiono, że brzmi jak nic dotąd. Dalej było tylko lepiej. Album „Spleen and Ideal” znalazł się na drugim miejscu brytyjskiej listy przebojów muzyki niezależnej. Brendan i Lisa coraz bardziej odważnie eksperymentowali z nowymi instrumentami i formami, co tylko wzmacniało unikatowość ich kompozycji. Czerpali inspiracje i motywy z muzyki etnicznej, chorałów gregoriańskich czy w ogóle z muzyki dawnej. Nie trzeba było długo czekać na propozycje nagrania czy użyczenia istniejących utworów na potrzeby soundtracków filmowych. Wg wielu producentów nic nie ilustrowało obrazu lepiej niż niesamowicie mistyczna muzyka Dead Can Dance.

„Opium” to szósty w kolejności utwór zamieszczony na płycie „Anastasis” wydanej w 2012 r., czyli 16 lat po poprzedniej. Cały album dosłownie wbija słuchacza w ziemię. Ja śledziłem dokonania DCD od 1985 roku i niezmiennie, za każdym razem fascynuje mnie to, że zespół jest tak rozpoznawalny. Z żadnym innym nie da się pomylić. Więcej jest tutaj muzyki niż tekstów, lecz nawet one są bardzo głębokie, chociaż oszczędne. Wybrałem „Opium”, ponieważ właśnie słowa skojarzyły mi się z czymś, co wydało mi się ciekawym tematem do kolejnego artykułu.  

Piosenka jest o próbie odnalezienia własnej drogi do prawdy z pomocą swojej muzy. O zaprzestaniu utożsamiania się z kimś, kim było się w przeszłości. Uwięzieniu w cywilizacji i chęci ucieczki. Wystarczy przejść tylko przez te drzwi. Ale drogi oznaczają wybory i mają wpływ na resztę życia. 

Słuchając tego utworu pomyślałem odruchowo o tzw. syndromie złotej klatki. Brendan śpiewa o tym, że chciałby się wyrwać, coś zmienić, odciąć się, a z drugiej strony przecież wszystkie drogi są takie same i prowadzą donikąd. To sugeruje, że może jednak zostać.

Termin złota klatka jest różnie interpretowany. Najczęściej oznacza bardzo dobrze płatne stanowisko (lepiej opłacane niż w innych firmach), które sprawia, że pracownik z obawy o utratę części dochodów i przywilejów staje się w praktyce niewolnikiem swojej pracy.

Najczęściej zaczyna się zwyczajnie. Dzwonią do ciebie z informacją, że przeszedłeś wszystkie etapy rekrutacji. Że byłeś najlepszy i że chcą, żebyś dla nich pracował. Radość rozrywa ci serce i chcesz pracować najlepiej jak potrafisz, tak żeby pracodawca był przekonany, że dokonał właściwego wyboru. Że warto płacić za twoją pracę więcej niż za innych, z którymi konkurowałeś. Pracujesz ciężko dzień i noc. Dostajesz podwyżki i obrastasz w benefity. Owszem, czasem zdarzają się nieporozumienia z szefem, ruchy w firmie spowodowane polityką. Bagatelizujesz takie „drobiazgi”. Zatrudnili cię żebyś wykonywał określoną pracę, a ty będziesz ją robił najlepiej jak się da. Jak najemny żołnierz. Na razie się na to godzisz i nie dostrzegasz problemu 

Dochodzisz jednak do momentu, gdy dopadają cię wątpliwości. Zaczynasz widzieć coraz więcej rzeczy, które cię uwierają. Pytasz się sam siebie, czy stać cię nadal na kolejne kompromisy. Nie zdajesz sobie sprawy, że już jesteś o krok od wypalenia zawodowego. Ciągniesz wózek. Myślisz, że taka jest cena. To nic, że ci którym płacą za to, aby ciebie wspierali w tym, żebyś był jak najbardziej wydajny, nie robią swojej roboty i zwlekają z podejmowaniem decyzji. To nic, że co chwilę zmienia się koncepcja prowadzenia biznesu i praca, którą robiłeś przez ostatni czas pójdzie do śmieci. To nic, że coraz więcej ludzi z niewiadomych powodów odchodzi z firmy. Przynajmniej stać cię na wakacje w tropikach i nie musisz uważnie śledzić ile drożeją tygodniowe zakupy przy tej inflacji. Coś za coś. Bo ile jest warte poczucie bezpieczeństwa? Dla kogoś, kto oprócz bycia jedynym żywicielem rodziny, zaciągnął kredyt na mieszkanie czy dom i będzie go spłacał przez 2/3 długości swojego życia, wysokie zarobki – takie, które pozwalają utrzymać rodzinę i płacić raty kredytu - mogą być skuteczną przeszkodą, żeby ze złotej klatki się nie ruszać. Mimo tego, że jest ciasna i pręty wbijają się w plecy przy każdym ruchu.

Każdy z nas ma swoją własną strefę komfortu. To naturalna skłonność ludzkiego umysłu. Najwygodniej mu podążać utartymi schematami. Złota klatka daje nam poczucie bezpieczeństwa, ale odbiera odwagę, pewność siebie, autorytet i spycha nas na drugi plan. Siedząc w tym swoim ciepełku, tkwimy w toksycznych układach i zależnościach, popadamy w stagnację, zwątpienie, rezygnację, co czyni nas nieszczęśliwymi w takim życiu, jakie mamy. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie bardzo podoba nam się taka sytuacja, jesteśmy zmęczeni pewnymi relacjami, denerwują nas zachowania innych i nasze, i nie mamy siły, aby się temu przeciwstawić.

Poczucie komfortu usypia naszą czujność i buduje mur ograniczeń, zza którego przestajemy widzieć szanse i możliwości rozwoju. Najważniejsze wydają nam się rachunki do zapłacenia i wykarmienie dzieci. Zaciskamy więc zęby i udajemy, że wszystko gra. Tyle, że ludzka wytrzymałość ma swój kres. Prędzej czy później wszyscy dojdziemy do ściany. Czy każdy musi czekać, aż osobiście boleśnie się o tym przekona? Widocznie tak. Bo dlaczego zakopujemy swoje marzenia, męczymy się, a potem i tak do nich wracamy? Z mniejszym zapałem, słabsi i z mniejszą wiarą, że jeszcze może się cokolwiek udać.

Nie da się tego odczarować, że praca, której nie lubisz przypomina związek, w którym nie kochasz osoby, z którą jesteś. Każdy potrafi łatwo wyobrazić sobie, jak to jest być w relacji, w której nie darzysz kogoś sympatią. Myślę, że ta analogia daje właściwe światło na sprawę. Niby w pracy nie musimy być aż tak romantyczni, ale jeżeli darzymy kogoś niechęcią, to negatywne emocje pojawią się szybciej niż nam się wydaje.

W związku najpierw drobiazgi zaczynają urastać do przesadnych rozmiarów. Pojawiają się kłótnie, a potem nie mamy już ze sobą o czym rozmawiać. Taki uproszczony schemat, ale występujący tak często, że warto go przywołać. Bo w pracy jest podobnie, z tym, że rzadko mamy odwagę wygarnąć co nas boli i przez to jest jeszcze ciężej.

Znam wiele historii o zaborczych partnerach. Wszystkie mają wspólny mianownik. Osoby podporządkowane cierpiały do czasu. W którymś momencie następował bunt i desperacko zaczynały nowe życie. Było trudno na początku, ponieważ orientowały się, że w międzyczasie straciły wszystko. Nie mają przyjaciół, kompetencje zawodowe gdzieś zardzewiały po drodze. Nie mają żadnego zaplecza. A jednak potem były szczęśliwe i przede wszystkim wolne. Pokonywanie kolejnych barier dawało dodatkową siłę. To jeśli tutaj się udawało, to czy nie jest to dowód, że w przypadku uwalniania się ze złotej klatki w pracy wcale nie powinno być trudniej?

***

Złota klatka to stan umysłu. Życie w niej jest synonimem życia w luksusie, jednak będąc w zamian odciętym od zewnętrznego świata i z ograniczoną wolnością.

Może się podobać ze względu na liczne bogactwa w zasięgu ręki. Wydawać się może tym lepsze, jeśli nie mamy porównania z życiem, które przesiąknięte jest wolnością.

Ludzie, którzy posiadają spory majątek i luksusy często powiązani są różnego rodzaju zależnymi układami i towarzyskimi obowiązkami, które nie dają im pełni wolności. Pracując, często też są niewolnikami swoich źródeł dochodu. O ile zdobywane korzyści majątkowe dają im poczucie szczęścia, to dopiero w sytuacji, kiedy uwalniają się od ciążących na nich obowiązków i zależności odkrywają, o ile wspanialsza jest wolność. Brak zobowiązań może dla niektórych okazać się szczęśliwszy niż największe bogactwa świata.

Ci mniej bogaci stawiają sobie trochę inne bariery. Niemniej one też odzwierciedlają relacje pomiędzy stanem posiadania a wolnością.

Pierwszą z nich jest obawa przed znalezieniem nowej pracy. To jedna z najczęstszych wymówek, aby pozostać w pracy, która nie daje nam satysfakcji. Wielu zasłania się formułką „jest kiepsko, ale stabilnie”. Skoro więc zarabiamy jakieś pieniądze, po co ryzykować?

Należy sobie uzmysłowić, że obecnie poszukiwanie zatrudnienia to pewien uporządkowany proces, który przy opanowaniu rządzących nim zasad i cierpliwości kończy się zwykle sukcesem. Potrzebny czas zyskujemy poszukując nowego zajęcia jako osoba zatrudniona. Jesteśmy wtedy w komfortowej sytuacji i nie ma praktycznie powodów do obaw. Jeśli rozpoczynamy poszukiwania nowej pracy nadal pełniąc obowiązku u starego pracodawcy, mamy stały dochód i nie musimy się decydować na coś, co nie spełnia naszych oczekiwań. Możemy spokojnie rozeznać się wśród ogłoszeń, sprawdzić czy interesujące nas stanowisko jest osiągalne w naszym regionie, czy też konieczne będzie przemyślenie własnych kwalifikacji i umiejętności, aby móc się przebranżowić. A jeśli aktualnie rynek jest dla nas niekorzystny? Cóż, nadal jesteśmy zatrudnieni i możemy spokojnie „odczekać” kilka miesięcy, nim ponownie sprawdzimy dostępne oferty pracy. 

Jeśli poszukiwanie pracy będzie wynikiem tego, że nie mogliśmy już wytrzymać i bez względu na konsekwencje złożyliśmy wypowiedzenie, to sprawa ulega znacznemu utrudnieniu. Wtedy lęk jest uzasadniony.

Kolejna bardzo popularna wymówka pojawia się wtedy, gdy zaznajomimy się z dostępnymi na rynku pracy ofertami, oraz spisem obowiązków i kwalifikacji, jakich od potencjalnego kandydata oczekują pracodawcy. Lista „wymagań” bywa niekiedy bardzo długa albo zawiera rzeczy, o których nie mamy pojęcia. Podświadomie stwierdzamy wtedy, że i tak nie mamy szans na pracę.

Warto jednak pamiętać, że tego typu wymagania praktycznie zawsze opisują pracownika idealnego i oprócz pewnych w pełni mierzalnych parametrów, znaczna większość oczekiwań nie ma określonego poziomu, którym trzeba się wylegitymować. Zwykle stawiamy sobie wówczas poprzeczkę wyżej niż ten potencjalny pracodawca. Nie wiemy też, czy pracodawca nie rozważa wariantu przyjęcia kogoś o mniejszych kwalifikacjach, kogo następnie przygotuje do stanowiska. Dlatego też fakt, że nie spełniamy wszystkich opisanych w ogłoszeniu wymagań nie przekreśla automatycznie naszej szansy na zatrudnienie. Zresztą, jeśli rzeczywiście nie spełniamy kryteriów brzegowych, to nie zostaniemy zaproszeni na rozmowę.

Wiele osób stresuje sam proces kwalifikacyjny i woli trwać w coraz mniej lubianym miejscu niż się przełamać. Tutaj trzeba sobie zdać sprawę, że to i tak nieuniknione, a stres będzie tym większy im bardziej nasza decyzja będzie wymuszona okolicznościami.

O kwestii finansowej już wspomniałem, ale bardziej pod kątem bezpieczeństwa. Jest jednak jeszcze bardzo silny element postrzeganego prestiżu. To nie jest wcale rzadkie zjawisko, że ludzie trzymają się swojego stanowiska, aby móc chwalić się pozycją wśród znajomych i rodziny. Mogę tylko powiedzieć, że w zamian za to w pracy nie cierpią ciocia, wujek czy wścibski sąsiad. Nasze samopoczucie jest więcej warte niż gadżety wywołujące błysk oka postronnych kibiców.

Wąska specjalizacja. To często zniechęca. Nie będę forsował przekwalifikowania się. To jest dobra rada, ale często mało życiowa. Wystarczy spojrzeć na to kogo chcą pracodawcy. Mało kto szuka kogokolwiek bez doświadczenia w branży. Owszem warto, ale to proces wymagający trochę innych warunków niż te, o których teraz piszę. Sam się przebranżawiałem wielokrotnie, więc wiem co mówię. Bardziej stawiałbym tutaj na pewnego rodzaju zmianę sposobu myślenia. Ze słabego punktu zrobić istotny atut. Owszem dla wąskiej specjalizacji jest znacznie mniej ofert, ale też jest mniej ekspertów na rynku, którzy byliby dla mnie konkurencją. To wbrew pozorom może być bardzo silną walutą, a nie ograniczeniem.

To, że nie lubimy naszej pracy może być dla nas dobrą wiadomością, bo nam wskazuje co w takim razie możemy polubić. Czasami jest to po prostu przeciwieństwo tego co mamy. To paradoksalnie może być bardzo dobra sytuacja. Zastanów się:

  • czego dokładnie nie lubisz?
  • jak bardzo negatywne są te uczucia, emocje?

Te proste pytania pozwolą ci określić gdzie tak naprawdę jesteś i czy chcesz tam pozostać. Nawet ci, co postawili na karierę podkreślają, że realizując oczekiwania innych możesz się zatracić. Że jeśli nie zadbasz o siebie, to nie będziesz w stanie też zadbać o swój zespół, swoją rodzinę i przyjaciół. Musisz mieć jakąś wizję twojego i tylko twojego świata. Skoro to mówią odnoszący sukcesy w biznesie, to tym bardziej dotyczy tych, dla których kariera nie jest priorytetem. Owszem, czasem jedynym sposobem na zmianę wydaje się być utrata pracy. Bo ile można udawać lojalność i zaangażowanie, ukrywać frustrację? Ale w takim układzie w ilu przypadkach na 100 znajdujemy tę najlepszą dla nas? Czy wtedy nie bierzemy pierwszej z brzegu, znowu licząc na łut szczęścia?

Byłem w złotej klatce. Przepiłowałem kraty. Teraz wiem, że pobyt w niej nie był dla mnie niczym dobrym. Wtedy myślałem inaczej, więc trwałem. Teraz czuję się o niebo lepiej, ale to dlatego, że kocham wolność. Są tacy, którzy jej nie potrzebują i dla nich ta klatka jest w porządku. Nie trzeba ich oswobadzać na siłę. Jeśli jest im dobrze, wezmą sobie kolejną dawkę opium, aby było jeszcze lepiej. Ja jestem po detoksie – uwolniony od opium.

-------------

Emilian Wojda


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z

"House Of Cards"

  Piosenka „House Of Cards” zespołu Radiohead jest o mężczyźnie, który zachęca kobietę, aby porzuciła męża („pocałuj męża na dobranoc”) i została jego kochanką. Bez względu na konsekwencje tej decyzji. Tytułowy „domek z kart”, o którym kobieta powinna „zapomnieć”, stanowi metaforę jej obecnego małżeństwa. Thom Yorke sugeruje tym samym, że dotychczasowego związku nie charakteryzowała stabilność i może on rozpaść się w każdej chwili. Nie warto zatem się zastanawiać, ale natychmiast odejść i zacząć budowę nowego, nawet jeśli nie będzie on niczym więcej, jak tylko kolejną kruchą konstrukcją. W 2009 roku utwór otrzymał trzy nominacje do Nagrody Grammy, w kategoriach „Best Rock Performance by a Duo or Group with Vocal”, „Best Rock Song” i „Best Short Form Music Video”. Chociaż Radiohead przegrało każdą z wymienionych rywalizacji, podczas tej samej ceremonii zespół zdobył statuetkę za „In Rainbows” w kategorii najlepszego albumu alternatywnego. Eksperymentalny wówczas teledysk w reżyserii Jam