Przejdź do głównej zawartości

"What It's Like"

 

Everlast nie jest nazwą grupy muzycznej, a pseudonimem artystycznym Erika Schrody’ego. Wg mnie to kompozytor i wykonawca zbyt mało znany w stosunku do tego co sobą prezentuje. Jest przykładem tego, jaką siłę ma promocja. Bez niej pozostajesz w cieniu mimo, że fachowcy z twojej branży marzą o tym, żeby z tobą współpracować. O wspólne projekty z Everlastem zabiegali skutecznie chociażby: Ice-T, Madonna, Nickelback,  Limp Bizkit, Cypress Hill czy Snoop Dogg. Za wykonanie piosenki „Put your lights on” wraz z Carlosem Santaną panowie w 2009 roku otrzymali nagrodę Grammy. Everlast czuje się bowiem swobodnie w repertuarze rockowym, bluesowym, hip-hopowym czy country. W każdym stylu jest świetny.

W piosence "What It's Like" Everlast opowiada nam trzy historie. Chce przez nie zwrócić naszą uwagę na to, jak szybko nieraz naklejamy komuś etykietkę.
W pierwszej zwrotce opisuje bezdomnego. Gdy prosi napotkanych ludzi o jałmużnę, spotyka się tylko z pełnymi pogardy odmowami. Nikt nie dostrzega, jak ciężko musi być mu żyć na ulicy, z dnia na dzień, bez dachu nad głową.
Kolejną osobą, którą poznajemy jest Mary, dziewczyna, która poddała się aborcji po tym, jak rzucił ją chłopak. Jej otoczenie uważa ją teraz za morderczynię, nie myśląc w ogóle o tym, że przecież sama nie byłaby w stanie wychować tego dziecka.
Na końcu mamy do czynienia z dealerem narkotyków. Ginie w strzelaninie, zostawiając na pastwę losu swoją rodzinę. Nie wiedzą oni, że posunął się do tego aby zapewnić im utrzymanie.

Everlast tymi historiami zwraca naszą uwagę na panującą naokoło znieczulicę. Często oceniamy kogoś po pozorach, nie zastanawiając się nad tym, co ta osoba przeżywa i jak naprawdę wygląda jej sytuacja. 

Wybrałem dzisiaj tego artystę i tę konkretną piosenkę, ponieważ chociaż niemal od zawsze dręczy mnie myśl o szufladkowaniu ludzi, ocenianiu ich na podstawie wyłącznie zewnętrznych atrybutów i w zestawieniu ze stereotypami, to w ostatnim tygodniu nastąpiło jakieś przesilenie. Impulsem była zasłyszana historia o zdarzeniu w sklepie, gdzie jeden z klientów wyjął z koszyka innej klientki słoik majonezu Winiary i walnął nim o podłogę, wydzierając się jednocześnie, że wspomaga Rosję, wspierając koncern, który robi z nią nadal interesy i za nic ma wojnę z Ukrainą. 

Nie obawiajcie się, nie zamierzam w tym artykule rozważać kto ma rację ani wartościować czyjegoś zachowania. Może innym razem. Teraz chciałbym się skupić na rozszerzeniu myśli sygnalizowanej w moich kilku ostatnich publikacjach. 

Tydzień temu wspomniałem o myśleniu krytycznym, a zasadniczo o jego zbyt małej reprezentacji.  Analizując opisaną wyżej historyjkę nie znamy kontekstu. Nie wiemy, czy była wcześniej jakaś dyskusja. Widzimy tylko skutek. Krewki pan popierający dobrą stronę mocy ukarał ukrytą sojuszniczkę tej złej strony. Kwestią otwartą pozostaje jedynie siła reakcji. Jakaś wątpliwość, czy trzeba było aż tak agresywnie. Ale z drugiej strony wybaczamy, bo przecież w słusznej sprawie i każdy ma prawo się zdenerwować. Otóż nie. Rodzi się przecież niebezpieczny precedens. Jedna agresja dobra, a inna zła? Kto o tym zadecyduje? Oj tam, oj tam, przecież łatwo rozróżnić co jest dobre, a co nie. Tak? A na jakiej podstawie? Wróćmy do sklepowego incydentu. Czy jesteśmy pewni, że konsumentka wiedziała, że Winiary to nie jest własnościowo firma polska, chociaż przez większość swojej działalności była nasza, rodzima? Czy wiemy, czy jeśli okazałoby się, że jednak nie wiedziała, a jakby pozyskała tę informację to sama nie odłożyłaby tego produktu na półkę? Jakże łatwo szybko naklejać etykiety.

Żyjemy w czasach, w których jesteśmy zalewani milionami informacji dziennie. Trzeba się wspomagać różnymi narzędziami, aby jakoś w tym funkcjonować. Zasadniczym problemem staje się nie brak informacji, tylko wybór tej, która jest tą właściwą. I tutaj z kolei pojawia się automatycznie pytanie, właściwą dla kogo? Wg jakich kryteriów? 

Weźmy prosty przykład. Chcemy się dowiedzieć, jakie są skutki picia wina. Znajdziemy w internecie udowodnione badaniami treści wychwalające picie wina nawet codziennie w niewielkich ilościach i te, które wykazują szkodliwość dla zdrowia. Nie mówię o jakichś opiniach, tylko o potwierdzonym naukowo oddziaływaniu. Coś musimy wybrać. I to robimy. Często jednak nieświadomie selekcji dokonujemy już na etapie poszukiwania informacji. Jeśli denerwuje mnie to, że mój partner codziennie wyjmuje butelkę i popija sobie winko, wpisuję w wyszukiwarkę np. frazę: „szkodliwość picia wina” i dostaję materiał poglądowy do dyskusji z partnerem, aby się trochę opamiętał. Jeśli sam jestem miłośnikiem tego napoju, to raczej wpiszę: „czy picie wina jest zdrowe” (w domyśle, jeśli nie jest, to przecież zobaczę takie opracowania). Otóż przeczytam przede wszystkim o zbawiennym oddziaływaniu na opóźnienie procesu starzenia się, obniżanie cholesterolu itd.

Skoro i tak podlegam zatem subiektywizmowi, to czy jest sens wnikania w istotę sprawy? Czy zatem myślenie krytyczne nie jest kolejnym mitem podsycanym przez psychologów? Moim zdaniem już sam proces analizy jest wartościowy, ponieważ pokazuje nam granice naszej wiedzy na dany temat. I często skłania nas do drążenia, ponieważ uświadamiamy sobie ten fakt, że jednak zadaliśmy pytanie tendencyjne. Zgodne z przekonaniami. Dotychczasowymi. Kontestowanie status quo pozwala nam te przekonania jednak modyfikować, albo w pełni świadomie je utwierdzić. Pozwala na prawdziwy rozwój. Taki, jaki jest dla nas optymalny, a nie taki jak nam inni mówią, że być powinien.

Ubolewałem już nad tym, że z myśleniem krytycznym jest u nas słabo. Że tego teraz nie uczą. Paradoksem jest to, że narzekanie na jego brak jest dość nagminne, a jednocześnie robi się wszystko, aby społeczeństwo było sterowalne, czyli właśnie pozbawione tej umiejętności. Inaczej skuteczność reklam, sondaży, rankingów znacznie by zmalała. Wielu szefów straciłoby przekonanie o swoim autorytecie (bo cała masa go nie ma, tylko we własnym mniemaniu go posiada, myląc z władzą). Instytucja infuencerów przestałaby istnieć. 
Lepiej, jak można popchnąć ludzi z falą. Co by było, jak każdy zacząłby nagle dociekać „what it’s like”?

Wielu pracodawców deklaruje, że chciałoby w swoich zasobach mieć ludzi, którzy potrafią:
  • zbierać i przetwarzać informacje
  • uzupełniać samodzielnie wiedzę z dostępnych źródeł
  • interpretować treści i wyciągać wnioski z przetworzonych danych
  • oceniać, czy informacje są wystarczające, bezstronne, ze sprawdzonych źródeł
  • podejmować decyzje na podstawie dostępnej wiedzy
  • komunikować wnioski innym w zrozumiały i dopasowany do nich sposób
  • śledzić własne rozumowanie
  • brać pod uwagę inne możliwości i punkty widzenia
  • radzić sobie z nieprzewidzianymi problemami
  • rozstrzygać konflikty zamiast je generować
A co najczęściej robią? Gnają do roboty odtwórczej często śląc jednocześnie uwagi, że tu nie ma miejsca na filozofowanie tylko trzeba działać. A przecież nie można nic ulepszyć, jeśli nie będziemy kontestować tego co jest. Nawet jak działa dobrze, to za kilka miesięcy może już nie nadążać. Tutaj pojawia się też bardzo ważny wątek powszechnej preferencji leczenia nad profilaktyką, kiedy jest milion dowodów, że profilaktyka daje nie tylko lepsze efekty, ale jest też tańsza.

Wielokrotnie omawiane przeze mnie kwestie CV. Pewnie, że jest to ważne, aby się najlepiej zaprezentować, bo skoro casting, to są jakieś reguły. Zastanawia mnie tylko jedno. Dla kogo to jest naprawdę? Na pewno tylko dla dobra kandydata? A może jednak dla rekrutera? Zrozumiałe, że jeśli wpada ponad 200 aplikacji na jedno stanowisko, to trzeba dokonać jakiejś selekcji. I grymasi się na czcionkę, na marginesy i inne elementy. Ubiera się to w kompetencje dbania o szczegóły, staranność, zaangażowanie. Z jednej strony tak, ale z drugiej nie mamy przecież pewności czy te kompetencje dotyczą ubiegającej się o pracę osoby, czy jej kolegi mającego biegłość w obsłudze programów graficznych. Wątpliwości pochodzą z doświadczenia w rekrutacjach, w których brakowało kandydatów. Wtedy jakoś czytało się każde, nawet najbardziej kulawe CV. Co innego wychodziło na pierwszy plan. Chodzi mi o to, aby na czele było to, co jest naprawdę ważne. I żeby ta reguła była nadrzędna. 

Innym przykładem może być ocenianie człowieka np. po samochodzie. A przecież od czasu rozpowszechnienia się najmu jakość bryki nie odzwierciedla wiernie statusu materialnego.

Poczytność opracowań w mediach społecznościowych zależy bardziej od podłączenia się do grup wsparcia i liczby znajomych, a właściwie liczby reakcji niż od treści. Popularność utworu muzycznego od liczby emisji w radiu lub liczby odsłon w wiodących kanałach internetowych. Konsumpcja produktów FMCG od GRP osiągniętych w kampaniach itd. 
To nie krytyka, tylko stwierdzenie faktów. 
Oczywiście trwają dyskusje typu czy opery mydlane kształtują widzów, czy jakość widowni wymusza produkcję właśnie takich dzieł. Czy serwisy informacyjne składają się głównie z doniesień mrożących krew w żyłach bo tego właśnie domaga się odbiorca, czy tego chce bo serwisy tak go ułożyły. Nie ma właściwie znaczenia kto nadał jaki trend. Istotne, że się utworzył. Można przypiąć etykiety.

***

Etykietowanie ludzi bardzo ułatwia, ale jest równocześnie bardzo szkodliwe. Wygoda wypiera krytyczne myślenie. Dla lepszego samopoczucia zastępuje je się tzw. zdrowym rozsądkiem. A to jeszcze większe kuriozum, bo niby co to jest, jak nie opieranie się na opinii? Tak jak opinię, „zdrowy rozsądek” ma każdy. Tylko on jakoś nie nadąża za zachodzącymi zmianami. Ciekawe dlaczego?
Lubimy chodzić na skróty, a potem jedno zdziwienie pogania drugim. 

O przechodzeniu ze świata dokonywania zakupów w sieci stacjonarnej na rzecz tych internetowych mówi się od około 20 lat. Były i są różne projekcje. Opiera się je jednak zazwyczaj na bardzo standardowym podejściu, a zbyt mało w oparciu o rzetelnie sprawdzone fakty. Przyjmuje się np. że głównym czynnikiem wzrostu e-commerce jest rewolucja technologiczna, a przez to też inny model konsumpcyjny. Młody ze smartfonem w ręku je śniadanie, to co dopiero zakupy. Prawda, ale na tym często analiza się kończy. Tylko nieliczni badacze rynku poszli na tyle daleko, aby odkryć, że są pewne czynniki przyspieszające bądź hamujące nieuchronny proces. Przykład: technologicznie handel był przystosowany do przejścia na platformy cyfrowe, a rozwój sprzedaży internetowej był mniejszy niż zakładano. Przyspieszył nagle, gdy dopracowano technicznie i prawnie kwestię zwrotu towaru. Dopóki łatwiej było w placówce stacjonarnej, na internet patrzono z rezerwą. Istotnym elementem było też to, że w sklepach tradycyjnych obsługa klienta przestała dotrzymywać kroku rosnącym wymaganiom klientów, a wręcz w wielu miejscach podupadła, kiedy w internecie zaczęło być widać kolosalną poprawę w czytelności i łatwości nawigowania na stronach. To tylko wybrane czynniki wzrostu. Pokazują jednak, że to nie tylko zmiany pokoleniowe, ale cały zespół czynników, które (każdy z osobna) mają określony wpływ.

Skoro pojawił się element pokoleniowy, to warto wspomnieć o kolejnym zapędzie w etykietowaniu. Z jednej strony wciąż słyszymy o tym, że do każdego należy podchodzić indywidualnie, a potem zaraz, że ci z pokolenia X to są tacy, a Millenialsi to tacy. Pewnie, że każde pokolenie jest w jakiś sposób ukształtowane, ale to nie może przesłaniać np. tego, że reprezentanci tej samej generacji mogą mieć inne motywatory. Już się zaczynam bać tych teorii, które zaraz się posypią, bo przecież ok. 10% populacji to ludzie, których nazywają giggersami. I zaraz się zacznie kombinowanie z pokoleniami, a to jest akurat efekt czasów. Giggersem jestem w dużym stopniu ja, ale moi synowie też. To dopiero niespodzianka. 

Tekst utworu „What It’s Like” mówi też między innymi o znieczulicy. Idąc na fali uogólniania, przypinania naklejek wielu się oburzy. Przecież widać, jak wspieramy braci i siostry zza wschodniej granicy. Jaka znieczulica? Raz w roku masowo wspieramy też WOŚP. Niech nam to nie przesłoni reszty. Pytajmy siebie i innych jak jest? Niech nam się nie wydaje, że wiemy. To, że „wszyscy mówią” to prawdziwy zabójca krytycznego myślenia, które jest jedynym antidotum na przetrawienie tej wszechobecnej papki produkowanej przez popkulturę.

--------------------
Emilian Wojda

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z

"Opium"

  Dead Can Dance to niezaprzeczalnie wyjątkowa grupa prezentująca alternatywne spojrzenie na światową muzykę z wyraźnymi wpływami gatunków zaliczanych do szeroko pojętego dark independent. Powstała w 1981 r. w Melbourne z inicjatywy Brytyjczyka Brendana Perry'ego, do którego wkrótce dołączyła Australijka Lisa Gerrard. W 1982 r. zdegustowani wąskimi horyzontami tamtejszej sceny muzycznej przenieśli się do Londynu. Tam w ciągu roku podpisali kontrakt z najsławniejszą wówczas wytwórnią muzyki alternatywnej – 4AD. Gdy właściciel firmy – Ivo Watts-Russell – usłyszał ich nagranie demo, był wprost zauroczony. Wrażenie zrobił na nim nie tylko nieziemski głos Lisy, ale również poczucie, że ma do czynienia z czymś absolutnie oryginalnym. W roku 1983 Dead Can Dance zarejestrowali sesję dla Johna Peela, a niedługo później światło dzienne ujrzał ich pierwszy album zatytułowany po prostu Dead Can Dance, stanowiący kolekcję ich wcześniejszych utworów. Nie okazał się wielkim sukcesem. Podobno głów

"House Of Cards"

  Piosenka „House Of Cards” zespołu Radiohead jest o mężczyźnie, który zachęca kobietę, aby porzuciła męża („pocałuj męża na dobranoc”) i została jego kochanką. Bez względu na konsekwencje tej decyzji. Tytułowy „domek z kart”, o którym kobieta powinna „zapomnieć”, stanowi metaforę jej obecnego małżeństwa. Thom Yorke sugeruje tym samym, że dotychczasowego związku nie charakteryzowała stabilność i może on rozpaść się w każdej chwili. Nie warto zatem się zastanawiać, ale natychmiast odejść i zacząć budowę nowego, nawet jeśli nie będzie on niczym więcej, jak tylko kolejną kruchą konstrukcją. W 2009 roku utwór otrzymał trzy nominacje do Nagrody Grammy, w kategoriach „Best Rock Performance by a Duo or Group with Vocal”, „Best Rock Song” i „Best Short Form Music Video”. Chociaż Radiohead przegrało każdą z wymienionych rywalizacji, podczas tej samej ceremonii zespół zdobył statuetkę za „In Rainbows” w kategorii najlepszego albumu alternatywnego. Eksperymentalny wówczas teledysk w reżyserii Jam