Przejdź do głównej zawartości

"Be Yourself"

 

Piosenka z motywacyjnym przekazem, w której Chris Cornell zachęca ludzi znajdujących się w trudnym położeniu, aby nie ulegali przesadnemu zamartwianiu się („nie trać snu dzisiejszej nocy”) i zapewnia, że „wszystko skończy się dobrze”. Życie toczy się różnymi ścieżkami i czasami możemy doświadczać szczęścia („łapać bukiety na weselu"), a czasami bólu („kłaść tuzin białych róż na grobie”). Kiedy ulegamy problemom, najważniejsze co możemy zrobić to „pozostać sobą”.

W wywiadzie udzielonym dla Launch Radio Networks wokalista powiedział, że „Be Yourself” powstało pod wpływem jego osobistych doświadczeń: rzeczy, przez które przeszedł w życiu, różnych zmian, nieszczęść i głupich pomyłek, jakich się dopuścił.

„Ta piosenka mówi o tym w tak prosty sposób, do tego stopnia, że dziesięć lat temu wstydziłbym się napisać o tym, bo jest to tak banalne”, powiedział Cornell w odniesieniu do tytułowej maksymy „bądź sobą”.

Podobnie jak nieodżałowany autor, lider zespołu Audioslave, też uważałem, że pisanie o byciu sobą to jakieś disco polo. Niemal wszyscy specjaliści od rozwoju osobistego mają na sztandarach to hasło. Temat modny i jednocześnie często prezentowany w sposób niemalże odpustowy. Po co go zatem dotykać? Żeby dołączyć do grona dających złote rady?  Typu:

  • Musisz odkryć siebie na nowo. Zastanowić się co chcesz w życiu robić, a czego nie.
  • Ustal co jest dla ciebie najważniejsze.
  • Rozwijaj swoje mocne strony
  • Bądź otwarty i szczery.
  • Nie rozpamiętuj przeszłości. Myśl o tym co przed tobą.
  • Zaimpregnuj się przed oceną innych.
  • Odrzuć czarne scenariusze. Staraj się być wyluzowany, przecież nie ma ludzi idealnych.
  • Nie porównuj się z innymi, bo ty to ty.
  • Masz prawo do słabych dni.
  • Spróbuj odróżniać hejt od konstruktywnej krytyki.

Nie ma w nich nic złego, tylko wg mnie niewiele one wnoszą, ponieważ środek ciężkości leży zupełnie gdzie indziej. Nawet nie chodzi o brak pożytecznych wskazówek jak to osiągnąć. Kluczowa jest odpowiedź na pytanie: być sobą czyli kim? Co to znaczy? Dla mnie. A nawet gdy potrafię to określić, to jak to umiejscowić w tej całej masie ograniczeń kulturowych, konwenansów, oczekiwań środowiska? Na ile mogę być naturalny, spontaniczny, nie czuć strachu? Jak oderwać się od tego co wypada a co nie? Jak się odkleić od wzorców? Im dalej w las tym więcej drzew. Po co było mi to drążyć? Teraz dopiero mam dylemat. Bycie sobą nie jest jasne. Paradoksalnie łatwiej określić co to znaczy niebycie sobą albo (tutaj gra słów zmieniająca wydźwięk) bycie nie-sobą.

Wtedy natychmiast widzimy maski i to jest powszechnie zrozumiałe. Trudniej z tym byciem sobą. Bo czy prawdą jest, że oznacza to szczerość do bólu i niezmienność? Albo ujawnianie swoich najskrytszych tajemnic i dzielenie się intymnymi szczegółami życia w mediach społecznościowych? A może zwolnienie z odpowiedzialności za własne czyny lub wręcz olewanie ludzi? 

Każdy publicznie ochoczo zaprzeczy, ale czy nie zdarza się czasem tak pomyśleć?

Na pewno byciem sobą nie jest spełnianie cudzych oczekiwań, zgadzanie się na wszystko dla świętego spokoju albo żeby innym było miło. Małe wątpliwości mogą mieć jednak (nawet tutaj) ci, co określają siebie jako uprzejmych i lubiących sprawiać radość ludziom. Czego się nie dotknąć, to pojawia się szereg niuansów. Jest bowiem różnica pomiędzy robieniem czegoś bo trzeba, powinno się czy wypada, a robieniem tego samego, bo sprawia mi to po prostu radość.

Znaczna większość ludzi, których znam po prostu nie myśli o tym, kim są. Jak to się mówi: robią swoje. Ale czy na pewno swoje? Czy to jest ich własna ścieżka, czy jednak po prostu chcą być Stefanem, Jolą czy kimś innym, komu się powiodło i chcą być w takim miejscu jak oni? I znowu część się wpisze w ten scenariusz, a będą też tacy, których w pewnym momencie zacznie to uwierać. Oni nie pytali siebie kim są, oni doświadczali tego w boju.

Każdy z was zna taki przypadek:

Od najmłodszych lat był ambitny. Lubił być najlepszy. W szkole miał świetne oceny i chociaż koledzy mu dokuczali, że powinien siedzieć w ławce z dziewczynami, bo jest takim samym kujonem jak one, dalej miał świadectwa z czerwonym paskiem i zwycięstwa w konkursach na koncie. Nauka przychodziła mu łatwo i wcale nie absorbowała zbytnio. Miał czas i na naukę i na zabawę. Z tym, że dostawał niewiele zaproszeń, więc poświęcał się kolejnym pasjom. Języki obce, geografia, gra na akordeonie. 

Po maturze dostał się na prestiżowe studia ekonomiczne i już na trzecim roku założył z kolegą firmę informatyczną, która zrobiła furorę na rynku. Oczywiście środowisko uczelniane zawistnie kwitowało to stwierdzeniem, że musi mieć ustawionych rodziców, bo przecież ci studiujący z nim na tym samym kierunku jakoś nie mają czasu na biznes. Chyba nikogo nie dziwi, że nie imprezował ponad miarę w takich okolicznościach. A miał czas na wszystko. Budził się o 6 rano, jogging i do pracy. Był zawsze zdyscyplinowany i to mu odpowiadało. 

Rok po obronie magisterki dostał propozycję pracy dla jednej z największych na świecie korporacji konsultingowych. Trzeba było spróbować. To już inna liga. Niedostępna dla milionów podobnych do niego. Sprzedał udziały firmy wspólnikowi i rzucił się na głęboką wodę. Szybko dostał zagraniczne projekty. Ambicja zaspokojona. Ścieżka kariery nieograniczona. Żyć nie umierać. Do tego jeszcze poznał fantastyczną dziewczynę, W pracy, a gdzie? Zarabiał dużo, kupił mieszkanie za gotówkę i szybko wzięli ślub. Równie prędko pojawiło się dziecko. Kupił więc bajeczny dom w ekskluzywnym miejscu. Żona nie musiała pracować. Zajmowała się dzieckiem wraz z babcią, bo przecież on był ciągle w rozjazdach. Robił karierę, zarabiał niesamowitą kasę. Był przekonany, że to jest właśnie sens jego życia. Piąć się w hierarchii służbowej i zapewnić rodzinie komfort życia. Żeby stać ich było na przysłowiowe wszystko. 

O tym, że w zasadzie nie widział, jak jego dziecko zaczyna chodzić, co lubi i kiedy się śmieje zaczął myśleć dopiero w szpitalu. Wracając samolotem z dalekiego kraju zasłabł na pokładzie. Na szczęście prawie przed samym lądowaniem. Podstawiono błyskawicznie karetkę. Udało się. Uszedł cudem z życiem. Długie dni na zwolnieniu lekarskim to nie tylko myśli, których nie było wcześniej. To również coraz skromniejsze zadania w pracy. W zasadzie już nie projekty, a jedynie analizy do projektów. Coś, co może robić student. Degradacja, istotnie mniejsze wpływy. A rata kredytu za dom wzrosła dwukrotnie. Mimo, że żona prosiła, żeby to rzucił, sprzedał dom. Że nie chodzi tylko o jego zdrowie, ale też rodzinę, bo przecież nawet nie wie, że jego dziecko zagrało pierwszy mecz w reprezentacji. Była na widowni mama. Wszystkie inne dzieci były dopingowane przez ojców, którzy jeszcze znali poszczególnych zawodników z imienia i nazwiska. Ambicja z jednej strony nie pozwalała mu się poddać i chciał prosić szefa o szansę. O duży projekt jak przed chorobą. Na próbę. Z drugiej dotarło wreszcie do niego, że brnie nie tam, gdzie powinien. Że zaraz wszystko straci, co jest dla niego naprawdę ważne, a czego do tej pory nie rozumiał. Dla jednego projektu i przeświadczenia, że pieniądze wszystko załatwią. Zadał sobie pytanie kim jest? A właściwie kim się stał? Czy chce takim być? Jak ma wyglądać reszta jego życia?

Złożył wypowiedzenie i znalazł mniej płatną pracę, spokojniejszą i na miejscu. Mógł wreszcie być z rodziną.

Postać i historia fikcyjna, która mi przyszła do głowy podczas pisania tego tekstu. Niemniej rozejrzyjcie się. Czy takich przypadków nie macie niemalże pod ręką? Niektórzy pomyślą – taki mądry i nie wiedział czego chce? Ano nie wiedział. Choć wydawało mu się, że wie doskonale.

Nie odkrył od początku swojego ja. Nie miał nawet pojęcia, że powinien go poszukać. Był wręcz przekonany, że jako jeden z niewielu dokładnie ma określony sens życia, jego cel. Ba, nawet ścieżkę, jak to wszystko osiągnąć. Dostał lekcję, która zmieniła wszystko. Pokazała, że cała ta układanka została zbudowana na pozorach. Że jest pokłosiem tego, że (generalizując) najbardziej nam zależy na zrobieniu wrażenia. Cała reszta się temu podporządkowuje. Czyli chcąc pokazać swoje ja, pokazujemy cudze ja, a to moje gdzieś znika z horyzontu. Nawet jeśli kiedyś było.

A przecież każdy zdaje sobie sprawę, że jeżeli chcemy pokazać najlepszy wizerunek własnej osoby i za bardzo przejmujemy się tym, by dogodzić innym, stanie się najprawdopodobniej na odwrót. Ukażemy najgorszy obraz siebie, ponieważ nie będziemy w stanie być sobą w momencie usilnych starań udawania kogoś, kim nie jesteśmy. Co z kolei jest efektem kreowania modelu wizerunku idealnego, niepowiązanego w żadnym stopniu z naszą indywidualnością. 

Problem w tym, że wielu nie udaje kogoś innego. Bardziej wierzy w to, że kimś innym jest. Wtedy pytanie o to kim jestem nie pada. Prawdopodobnie da się przeżyć całe życie nie będąc sobą i wcale o to nie dbając, a te wszystkie zabiegi w tym temacie uznawać za fanaberie i psychologiczne brednie. 

Wg psychologów są trzy przełomowe momenty, w których dojść może do rozważań nad byciem sobą.

Pierwszym jest okres dojrzewania. Młody człowiek, który nie jest już dzieckiem, a jeszcze nie jest też dorosłym, zadaje sobie egzystencjalne pytania. Oczywiście nie każdy. Czasem wygodniej oddać się naśladownictwu. To nie wymaga własnych poszukiwań. Ścieżki są już przecież wydeptane. Do szkoły pójdę tej samej co mój najlepszy kolega, albo rodzice znajdą. Co robić i jak robić podpowiedzą influencerzy, bo przecież im się udało i są szczęśliwi.

Drugim takim momentem jest wczesna dorosłość. Często koniec studiów i wybór pierwszej pracy. Ma się wtedy poczucie, że właśnie teraz zaczyna się prawdziwe życie, ale jak ma ono wyglądać? Dla jednych stanowi to poważny temat do rozważań, a większość i tak płynie z falą. Może te pytania pojawią się później przy okazji jakiegoś istotnego wydarzenia, wstrząsu? Może mimo to się nie pojawią? Jak widać jest to skomplikowane, choć wszędzie naokoło temat się sprowadza do poziomu prostego ćwiczenia.

Na pytania egzystencjalne niektórzy mają ochotę jeszcze w okresie tzw. kryzysu wieku średniego. Już doświadczyli schodów, tąpnięć, zakrętów. Mają inne spojrzenie, ale czy wystarcza to na określenie już tej naprawdę własnej drogi? 

To co myślimy o sobie nie musi być prawdą. Nasz umysł ma tendencje do tworzenia iluzji. Mamy swoje racjonalizacje, indywidualnie ustawione filtry poznawcze. Nasze przekonania są w dużym stopniu kształtowane przez cudze opinie, potrzeby, wartości. Uznajemy je za swoje chociaż je skopiowaliśmy, a nie były wcale rezultatem naszych zmagań intelektualnych z samym sobą. Czy skoro mamy ugruntowane zdanie na każdy temat, to będziemy się siebie pytać o cokolwiek? A o to, kim jestem, kim się stałem, kim w końcu chcę być – w szczególności?

Idąc tym tropem, aż się prosi, żeby jednoznacznie stwierdzić, że lubimy się oszukiwać. Taki prosty przykład. Powszechne utożsamianie bogactwa i poczucia szczęścia. Tłumaczy się to tym, że więcej pieniędzy oznacza większe możliwości kupna rzeczy sprawiających przyjemność. Jednak taki związek można też interpretować odwrotnie. Im bardziej jesteśmy zadowoleni, tym więcej zarabiamy. Osoba w dobrym nastroju odbiera otoczenie jako przychylne sobie. Wolni od trosk i zagrożeń, szczęśliwi ludzie szukają nowych celów. Pozytywne emocje skłaniają nas do poszukiwania coraz to nowych wyzwań. Szczęśliwi ludzie lepiej radzą sobie w życiu. Poczucie szczęścia sprzyja między innymi wydajniejszej pracy, lepszemu zdrowiu, nawiązywaniu lepszych relacji z ludźmi czy większej szansie na otrzymanie podwyżki. Nic dziwnego, że chcemy być szczęśliwi i życzymy tego najbliższym przy każdej możliwej okazji. Problem w tym, że najczęściej wyobrażamy sobie, że osiągniemy szczęście dopiero wówczas, gdy otrzymamy podwyżkę i kupimy sobie wymarzony samochód. Wszystko inne pozostaje gdzieś w cieniu. Wychodzi dopiero, gdy okaże się, że pieniądze nie załatwiły czegoś, na czym nam bardzo zależało. Albo nie uchroniły nas przed jakimś nieszczęściem. Kiedy okazało się, że oprócz nich coś jednak ma równie silną lub nawet większą wartość. Że jak się zastanowić, to ludzie przystosowują się zarówno do najbardziej ekscytujących, jak i najbardziej traumatycznych wydarzeń. W badaniach przeprowadzonych przez Philipa Brickmana z Northwestern University wyszło, że w dwanaście miesięcy po wypłacie wygranej lub po wypadku, który przykuwa na resztę życia do wózka, poziom szczęścia członków obu grup powrócił do poziomu sprzed tych wydarzeń. To pokazuje, jak się możemy mylić w ocenach bazując na tym, co nam się wydaje, albo co lansują media.

***

Chris Cornell w utworze „Be Yourself” wcale nie sięgnął do banału. Bycie sobą  moim zdaniem jest tematem trudnym. Większość w ogóle nie pyta czego chce od siebie i od życia. Ci co pytają często nie potrafią znaleźć odpowiedzi. Do tego kontekst, w którym żyjemy może nam albo ułatwić albo utrudnić to, wydawałoby się, proste bycie sobą. Wszystko zależy na ile zewnętrzne ograniczenia są zgodne z naszymi potrzebami, a na ile je tłamszą. 

Chris zwraca też uwagę na coś, co jest wg mnie fundamentalne. Pokazuje, że ważne są doświadczenia. I te złe i te dobre. Bo aby móc postępować w zgodzie ze sobą to trzeba siebie znać, a właściwie stale się poznawać, ponieważ jesteśmy w nieustającym procesie zmian. My ulegamy modyfikacji i nasze otoczenie też. Często w różnym tempie i z różną siłą. Patrząc na to zagadnienie filozoficznie, można śmiało stwierdzić, że potocznie rozumiane „bycie sobą” nie istnieje, ponieważ ciągle się zmieniamy. A skoro mamy do czynienia z permanentną ewolucją, to poprawne byłoby, abyśmy mówili o stawaniu się sobą, a nie byciem sobą raz na zawsze. Teraz to dopiero namieszałem.

----------------

Emilian Wojda


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Opium"

  Dead Can Dance to niezaprzeczalnie wyjątkowa grupa prezentująca alternatywne spojrzenie na światową muzykę z wyraźnymi wpływami gatunków zaliczanych do szeroko pojętego dark independent. Powstała w 1981 r. w Melbourne z inicjatywy Brytyjczyka Brendana Perry'ego, do którego wkrótce dołączyła Australijka Lisa Gerrard. W 1982 r. zdegustowani wąskimi horyzontami tamtejszej sceny muzycznej przenieśli się do Londynu. Tam w ciągu roku podpisali kontrakt z najsławniejszą wówczas wytwórnią muzyki alternatywnej – 4AD. Gdy właściciel firmy – Ivo Watts-Russell – usłyszał ich nagranie demo, był wprost zauroczony. Wrażenie zrobił na nim nie tylko nieziemski głos Lisy, ale również poczucie, że ma do czynienia z czymś absolutnie oryginalnym. W roku 1983 Dead Can Dance zarejestrowali sesję dla Johna Peela, a niedługo później światło dzienne ujrzał ich pierwszy album zatytułowany po prostu Dead Can Dance, stanowiący kolekcję ich wcześniejszych utworów. Nie okazał się wielkim sukcesem. Podobno głów...

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z...

"House Of Cards"

  Piosenka „House Of Cards” zespołu Radiohead jest o mężczyźnie, który zachęca kobietę, aby porzuciła męża („pocałuj męża na dobranoc”) i została jego kochanką. Bez względu na konsekwencje tej decyzji. Tytułowy „domek z kart”, o którym kobieta powinna „zapomnieć”, stanowi metaforę jej obecnego małżeństwa. Thom Yorke sugeruje tym samym, że dotychczasowego związku nie charakteryzowała stabilność i może on rozpaść się w każdej chwili. Nie warto zatem się zastanawiać, ale natychmiast odejść i zacząć budowę nowego, nawet jeśli nie będzie on niczym więcej, jak tylko kolejną kruchą konstrukcją. W 2009 roku utwór otrzymał trzy nominacje do Nagrody Grammy, w kategoriach „Best Rock Performance by a Duo or Group with Vocal”, „Best Rock Song” i „Best Short Form Music Video”. Chociaż Radiohead przegrało każdą z wymienionych rywalizacji, podczas tej samej ceremonii zespół zdobył statuetkę za „In Rainbows” w kategorii najlepszego albumu alternatywnego. Eksperymentalny wówczas teledysk w reżyserii...