Przejdź do głównej zawartości

"Lullaby"

 

Robert Smith opisuje w tej piosence koszmar, który dręczył go w czasach młodości. We śnie zjadany był przez wielkiego pająka, co rzecz jasna wprawiało go w niemałe przerażenie. "Lullaby" jest plastycznym przedstawieniem straszliwego snu małego dziecka. Wizją nocnej grozy.

Autor pokazuje tutaj, jak beznadziejnie się czuł, gdy co noc przychodził do niego potwór, a on nic nie mógł zrobić, by przed nim uciec. Był sparaliżowany ze strachu, a świadomość braku bezpiecznego schronienia potęgowała jego niemoc. Kiedy monstrum zabierało się do dzieła, napawało się jednocześnie tym, że ofiara jest całkowicie bezsilna. Im bardziej był przerażony, tym bardziej ochoczo pająk zaczynał go żreć kawałeczek po kawałeczku, sprawiając mu przy tym nieopisany ból.

Chłopiec budził się zlany zimnym potem. Najgorsza w tym wszystkim była świadomość, że następnej nocy sytuacja się powtórzy. Przed koszmarem nie ma ucieczki, nie da się go tak łatwo pozbyć. Pozostawał więc strach przed pójściem spać i poczucie bezradności wobec potwora z krainy snów.

Ten tekst skojarzył mi się automatycznie z natręctwami, obsesjami. Może też dlatego, że tydzień temu pisałem o pracoholizmie, który jest jednym z wątków tego tak obszernego zagadnienia? 

Dodatkowo przeczytałem gdzieś ostatnio, że aż 90 procent naszej populacji ma jakąś formę nerwicy natręctw (skrót OCD od ang. obsessive-compulsive disorder). Mnie to przekonuje i postanowiłem coś o tym napisać. Tak bardziej po ludzku, bez wgłębiania się precyzyjnie w rozróżnianie związanych z tym tematem pojęć.  

Pewnie niejednej osobie zdarzyło się np. wrócić do domu, bo nagle przyszło jej do głowy, że nie wyłączyła żelazka albo nie zamknęła drzwi. Takie zachowanie nie oznacza jednak od razu nerwicy natręctw, chociaż występuje charakterystyczny dla niej mechanizm: najpierw natrętna myśl, potem czynność rozładowująca napięcie nerwowe. 

Problemem nie jest zatem posiadanie jakiegoś swojego przyzwyczajenia, tylko raczej jaki to ma wpływ na mnie i otoczenie.

Aby to móc lepiej analizować potrzebne nam jest mimo wszystko sięgnięcie do kilku punktów zaczerpniętych z podręczników do psychologii. Otóż (wg nich) na obraz nerwicy natręctw składają się dwa elementy.

Pierwszy z nich to obsesje – wdzierające się nagle do świadomości natrętne myśli, wyobrażenia, idee powodujące lęk i złe samopoczucie. Chorzy zdają sobie sprawę z tego, że są wytworem ich umysłu.

Drugi to kompulsje – powtarzające się przymusowe czynności wyciszające lęk. Mają zapobiec "groźnym" sytuacjom, z którymi nie zawsze są powiązane w logiczny sposób. Często przybierają formę rytuału, czyli sekwencji czynności wykonywanych według określonego schematu.

Te opisy są na tyle przydatne, że pozwalają zrozumieć, kiedy zaczyna się rzeczywiście choroba, a kiedy nie ma powodów do żadnych zmartwień. O OCD możemy mówić dopiero wtedy, gdy objawy nasilą się w takim stopniu, że znacząco upośledzają funkcjonowanie i pochłaniają, wg opinii niektórych psychologów, więcej niż godzinę dziennie. Takich konsekwencji nie ma np. nawet każdorazowe ruszanie klamką dla upewnienia się, że drzwi są zamknięte albo notoryczne sprawdzanie czy zakręciliśmy wodę.

Osoby cierpiące na nerwicę natręctw twierdzą, że z powodu uporczywych myśli żyją w permanentnym lęku. Jak to możliwe, skoro żadna emocja nie trwa wiecznie? Nie potrafimy się przecież cieszyć lub bać przez 24 godziny na dobę. Otóż każdy z nas różnie sobie radzi z lękiem. Niektórzy go tłumią, zajmując się bieżącymi sprawami. Inni płaczą, krzyczą lub zachowują się agresywnie. Natomiast cierpiący na OCD rozładowują zwykle napięcie za pomocą kompulsji. Polega to na obniżeniu poziomu lęku poprzez wykonanie określonej czynności. Jest to dla nich pewną formą nagrody. A każde zachowanie, które jest nagradzane, częściej będzie się powtarzać. Tym samym niestety nakręcają spiralę lęku, którego chcieliby się pozbyć. Mnożąc rytuały, budują błędne koło natrętnych myśli i czynności, z którego potem nie potrafią wyjść.

Kiedy mamy do czynienia z obsesją? W dużym uproszczeniu jeśli natrętna myśl czy zachowanie powracają do nas wbrew naszej woli. Każdy z nas miał styczność lub chociaż znał osoby ogarnięte obsesją miłosną, na tle zdrowia lub tą związaną z utrzymaniem porządku. To ułatwia spojrzenie na to gdzie jest granica. Ułatwia, ale nie przesądza, gdyż sami mamy różne spojrzenie np. na to kiedy jest już czysto.

Podobnie jest w środowisku pracy. Wydawałoby się to proste, bo niby wiemy co jest „normalne”, a co patologiczne, ale nie jest, ponieważ lęk i stres są stale obecne w naszym życiu zawodowym. Napięcie, natłok wątpliwości czy podekscytowanie poprzedzają większość wydarzeń wpływających na przebieg kariery. Czymś oswojonym jest przecież dla nas stres przed egzaminem lub rozmową kwalifikacyjną, obawy przed publicznym wystąpieniem czy przed ważnym spotkaniem biznesowym. Te odczucia są naturalną reakcją na chwilową utratę komfortu i nie powinny nikogo niepokoić . Wiele osób twierdzi nawet, że dawka adrenaliny związana ze stresem pozwala im bardziej się zmobilizować i w efekcie poprawić wyniki działania. Kiedy wszystko funkcjonuje poprawnie, lęk i nerwowość mija wraz z końcem stresującego wydarzenia.

Zaburzenia nerwicowe mogą pojawić się, gdy pracownik nieustannie działa pod presją, gdy stresujące wydarzenia, które zwykle przeżywamy okazjonalnie, stają się jego dniem powszednim.

Zjawiska sprzyjające rozwojowi nerwicy to mobbing, toksyczna relacja z przełożonymi lub podwładnymi oraz wyzwania, które przekraczają możliwości pracownika. Powodem dolegliwości może również być zbyt niska płaca, jeśli w konsekwencji prowadzi do zachwiania bezpieczeństwa finansowego.

Trudno nie zauważyć ogromnego wpływu, jaki wywiera na pracowników sposób zarządzania zasobami ludzkimi. Atmosfera konfliktu, ciągłej rywalizacji i pośpiechu to idealna pożywka dla tzw. choroby emocji. Łudzenie się, że pracownik poradzi sobie z tym problemem sam jest zgubne. Podobnie jak oczekiwanie, że napięcie kiedyś samo opadnie. Charakterystyczne dla zaburzeń nerwicowych jest pogłębianie się złego stanu, jeśli przyczyny nerwicy nie zostaną usunięte. Pracownik będzie zatem systematycznie obniżał swoją wydajność, coraz bardziej zniechęcając się do pracy. Będąc menedżerem takie rzeczy warto po prostu wiedzieć.

Nie pomaga też trudność w rozróżnieniu na jakim etapie w rzeczywistości jest pracownik. Pisałem o tym w poprzednim artykule. Kiedy mamy do czynienia z:

Pasją pracy, która jest zdrową formą wysokiego zaangażowania w pracę i cechuje ludzi, którzy intensywnie i dużo pracują. Definiowana jest ona jako pozytywny stan umysłu związany z wykonywanymi czynnościami. Wigorem (energią, koncentracją, wysiłkiem, wytrwałością w obliczu niedogodności), poświęcaniem się pracy (traktowaniem jej jako inspiracji i wyzwania z towarzyszącym poczuciem zapału) oraz zaabsorbowaniem pracą. Dla pasjonatów pracy (w przeciwieństwie do osób uzależnionych) charakterystyczne jest obciążenie lecz nie przeciążenie pracą. W ich przypadku liczba przepracowanych godzin czy przytłoczenie dodatkowymi zadaniami do wykonania jest zjawiskiem patogennym, co oznacza, że jedynie w pewnych okolicznościach praca może (ale nie musi) prowadzić do niepożądanych zachowań z nią związanych. Pasjonaci mają bowiem umiejętność „wyłączenia się” z pracy, gdy tego chcą (pod wpływem własnej woli). Atrybutem pasji pracy jest jej używanie. Proces związany z konstruktywną, prorozwojową funkcją (w opozycji do nadużywania pracy). Wspólnym elementem dla pasji pracy i pracoholizmu jest jedynie wysoki poziom zajętości pracą. Natomiast oba zjawiska zasadniczo różnią się pod względem procesów emocjonalnych i motywacyjnych. Pasjonaci doświadczają poczucia sensu pracy, są zdolni do rozwoju perspektywy życia, która integruje aktywność pracy z innymi obszarami funkcjonowania. W ich przypadku zaangażowanie w pracę jest związane z odczuwaniem zadowolenia i brakiem przymusu pracowania. Pasjonatów cechują pozytywne emocje i wysoki poziom kompetencji samoregulacji emocji (redukowania emocji negatywnych i wzbudzania pozytywnych). Silne zaangażowanie w pracę i „przyjemność pracy” u pasjonatów są związane z obecnością pozytywnych wyników (poczuciem satysfakcji z pracy). Z punktu widzenia motywacji charakteryzuje ich motywacja wewnętrzna (w przeciwieństwie do pracoholików, którzy są motywowani przez przymus). Pasjonaci postrzegają też siebie jako zdolnych do radzenia sobie z wyzwaniami w pracy.

Zapracowywaniem się sytuacyjnym jako formą wysokiego zaangażowania w pracę niezwiązaną z określonymi obsesyjno-kompulsywnymi mechanizmami, ale z przejściową postacią zapracowania będącą wynikiem krytycznych, wysoko stresujących wydarzeń (np. śmierci kogoś bardzo bliskiego, separacji, rozwodu, niekorzystnej sytuacji materialnej). W wypadku zapracowania sytuacyjnego, presja pracy jest warunkowana  zewnętrznie i trwa tak długo, jak długo dana osoba podlega oddziaływaniu trudnych wydarzeń.

A kiedy rzeczywiście z obsesją/kompulsją pracy. Ten etap jest już rodzajem patologii, która przejawia się w natarczywym myśleniu o pracy i kompulsywnym zajmowaniu się nią na poziomie zachowania. Jest związana z wewnętrznym przymusem pracowania, niezdolnością do regulowania nawyków pracy i zaniedbywaniem innych aktywności życiowych ze szkodą dla zdrowia fizycznego, psychicznego i społecznego. Osoby obsesyjnie zaangażowane w pracę, w przeciwieństwie do pasjonatów, są przeciążone czynnościami pracy. Nie decyduje o tym liczba godzin, lecz określony – oparty na przymusie – styl pracy, który może przejawiać się w formach: 

  • bezustannego zapracowania,
  • naprzemiennych faz przymusu pracowania i unikania pracy, 
  • stałej potrzeby zmiany aktywności w związku z deficytem koncentracji uwagi,
  • nadmiernego skupiania się na detalach pracy, rozkoszowania się nią,
  • bezkrytycznej pomocy innym. 

Stąd do uzależnienia jest już tylko drobny krok.

Skoro podkreślam, że w środowisku pracy kwestie obsesji, nerwicy natręctw szczególnie groźne są w przypadku, gdy ulegają im przełożeni, to warto wymienić tutaj przede wszystkim perfekcjonizm i jego oddziaływanie.

Perfekcjonizm. Problem w tym, że dążenie do perfekcji uznawane jest powszechnie za zaletę. A jednak bywa, że potrafi być powodem do poważnych  zmartwień. Gdy jest nadmierne, skutecznie uprzykrza życie tak innym, jak i osobie, która do bycia idealną dąży. Hamuje jej rozwój, a często nawet wyklucza z normalnego życia. Otoczenie załamuje ręce. Jest bezradne wobec uporu, który prezentuje perfekcjonista uważający, że jeśli pracownicy bądź rodzina nie będą najlepsi, nie dostarczą efektu „wow”, czy chociażby nie posprzątają na błysk, nie mogą zająć się żadnymi innymi zadaniami czy przyjemnościami. W efekcie każda czynność może trwać niebywale długo, ponieważ ciągle czegoś brakuje, a prywatnie zwykłe wyjście do kina z najbliższą osobą potrafi zejść na dalszy plan, bo najważniejszy jest porządek w mieszkaniu.

Osoby o charakterze obsesyjnym – perfekcjonistyczne, dokładne, muszące zapiąć wszystko na ostatni guzik, często nie czują, że mają problem. Są wręcz dumne ze swojego charakteru. Są przecież sumienne, drobiazgowe. Kiedy poświęcają się pracy, robią to na całego, wszystko inne przestaje się liczyć. Dlaczego więc niełatwo z nimi wytrzymać? W relacjach, także tych bliskich, boją się emocjonalnego zaangażowania. W życiu kierują się przede wszystkim swoim rozumem, emocje odkładają na bok. Ich psychika napędzana jest poprzez myślenie i działanie. I choć bywają bardzo dobrymi pracownikami, zwłaszcza w zawodach w których liczy się dokładność i solidność – księgowi, lekarze, prawnicy - to jako szefowie, rodzice czy partnerzy życiowi bywają trudni do zniesienia. Dzieje się tak, ponieważ w swoich zachowaniach i w myśleniu są niezwykle schematyczni. Działają według ustalonych, sztywnych reguł. To na co dzień się sprawdza, co jednak kiedy sytuacja wymyka się spod kontroli, trzeba szybko zadziałać, podjąć decyzję, oprzeć się na swojej intuicji a nie tylko wiedzy? Wtedy takie osoby stają się nieznośne, zaczynają bowiem zamęczać innych swoją drobiazgowością i przywiązaniem do zasad. Dla takich osób nie ma miejsca na spontaniczność. Nawet zabawa powinna być zaplanowana co do minuty. W zestawieniu z ludźmi ceniącymi sobie swobodę i kreatywność dochodzi do poważnych spięć.

Na koniec podkreślę znaczenie jeszcze jednego rodzaju obsesji, która dzisiaj zaczyna przybierać niebezpieczną rangę. Nadmuchiwana jeszcze przez media staje się zmorą zataczającą coraz szersze kręgi. Mowa o dysmorfofobii.

Dysmorfofobia  (Body Dysmorphic Disorder, BDD) to coraz częściej diagnozowane zaburzenie psychiczne. Osoba dotknięta tą przypadłością jest przekonana o własnym nieestetycznym lub wręcz odstręczającym wyglądzie, choć najczęściej przekonanie to nie ma potwierdzenia w rzeczywistości. Defekty urody są wyolbrzymione przez dysmorfofobika, a niekiedy całkowicie przez niego wymyślone. W podręcznikach psychiatrii, dysmorfofobia jest klasyfikowana jako zaburzenie z grupy hipochondrycznych bądź kompulsywno-obsesyjnych. To dlatego, że osoba cierpiąca na BDD nie może przestać myśleć o własnym wyglądzie i czuje wewnętrzny przymus do wykonywania, niemal rytualnie, czynności maskujących niedoskonałości urody – poprawiania makijażu, zasłaniania twarzy włosami, przybierania odpowiednich póz ciała. Innym typowym objawem dysmorfofobii są nieustające narzekania na własny wygląd i zadręczanie otoczenia skargami, że jest się za grubym, ma się zbyt odstające uszy lub za duży nos. Każda próba zaprzeczenia jest odbierana przez dysmorfofobika jako kpina i stanowi powód do dalszych ubolewań.

Niestety problemy takiej osoby są przez otoczenie pogłębiane, a nie niwelowane. Już w piaskownicy dzieciaki naśmiewają się z odstających uszu albo zwykłych okularów. Dorosły wpada z kolei w pułapkę kultu piękna „zarządzanego” przez możliwości Photoshopa i często wypaczony wzorzec budowania tzw. marki własnej. To co widać łatwiej porównać, a czasem to jedyna rzecz, którą niektórzy rozumieją. Trudno jest osobie ograniczonej ocenić poziom intelektualny, ale wygląd jak najbardziej. To powoduje, że nawet na rozmowie kwalifikacyjnej „ładni” wypadają statystycznie lepiej. To utrwala zjawisko, a osoby mające pretensje do swojej aparycji czy ubrania wpadają w jeszcze silniejsze kompleksy.

***

Temat obsesji to dziedzina wiedzy i nauki. Nie sposób wyczerpać go jednym felietonem, natomiast zasygnalizować można i moim zdaniem warto, bo ludzi z jakąś obsesją przybywa i coraz bardziej trzeba umieć z nimi żyć i chronić siebie przed wpadnięciem w którąś z nich. Szczególnie, że środowisko ze wszystkich sił wzmacnia zagrożenie. Nie ma co się jeszcze przejmować tym, że zrzucamy wyimaginowane okruszki ze stołu. Tym ani sobie, ani nikomu innemu jeszcze nie zagrażamy, ale jeśli zmuszamy podwładnych lub dzieci do 16 powtórki sprzątania, bo wciąż widzimy jakiś pyłek, to już może być zbyt groźne. To już zaczyna przypominać tego wielkiego pająka, który co noc przychodzi i zjada mnie po kawałku. Jak w piosence „Lullaby” zespołu The Cure.

-----------------

Emilian Wojda 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z...

"Opium"

  Dead Can Dance to niezaprzeczalnie wyjątkowa grupa prezentująca alternatywne spojrzenie na światową muzykę z wyraźnymi wpływami gatunków zaliczanych do szeroko pojętego dark independent. Powstała w 1981 r. w Melbourne z inicjatywy Brytyjczyka Brendana Perry'ego, do którego wkrótce dołączyła Australijka Lisa Gerrard. W 1982 r. zdegustowani wąskimi horyzontami tamtejszej sceny muzycznej przenieśli się do Londynu. Tam w ciągu roku podpisali kontrakt z najsławniejszą wówczas wytwórnią muzyki alternatywnej – 4AD. Gdy właściciel firmy – Ivo Watts-Russell – usłyszał ich nagranie demo, był wprost zauroczony. Wrażenie zrobił na nim nie tylko nieziemski głos Lisy, ale również poczucie, że ma do czynienia z czymś absolutnie oryginalnym. W roku 1983 Dead Can Dance zarejestrowali sesję dla Johna Peela, a niedługo później światło dzienne ujrzał ich pierwszy album zatytułowany po prostu Dead Can Dance, stanowiący kolekcję ich wcześniejszych utworów. Nie okazał się wielkim sukcesem. Podobno głów...

"House Of Cards"

  Piosenka „House Of Cards” zespołu Radiohead jest o mężczyźnie, który zachęca kobietę, aby porzuciła męża („pocałuj męża na dobranoc”) i została jego kochanką. Bez względu na konsekwencje tej decyzji. Tytułowy „domek z kart”, o którym kobieta powinna „zapomnieć”, stanowi metaforę jej obecnego małżeństwa. Thom Yorke sugeruje tym samym, że dotychczasowego związku nie charakteryzowała stabilność i może on rozpaść się w każdej chwili. Nie warto zatem się zastanawiać, ale natychmiast odejść i zacząć budowę nowego, nawet jeśli nie będzie on niczym więcej, jak tylko kolejną kruchą konstrukcją. W 2009 roku utwór otrzymał trzy nominacje do Nagrody Grammy, w kategoriach „Best Rock Performance by a Duo or Group with Vocal”, „Best Rock Song” i „Best Short Form Music Video”. Chociaż Radiohead przegrało każdą z wymienionych rywalizacji, podczas tej samej ceremonii zespół zdobył statuetkę za „In Rainbows” w kategorii najlepszego albumu alternatywnego. Eksperymentalny wówczas teledysk w reżyserii...