Przejdź do głównej zawartości

"Heaven And Hell"

 

Kiedy w 1979 roku Ronnie James Dio zastąpił Ozzy’ego Osbourne’a, dla ortodoksyjnych fanów kultowego zespołu Black Sabbath było to równoznaczne z jego końcem. Dla mnie również. Chociaż zmienił się tylko wokalista, to jednak słyszałem wyraźnie Rainbow. Na szczęście tę formację też ceniłem i potraktowałem już pierwszy album w tym składzie „Heaven and Hell” po prostu jako nowy projekt, którego nie ma co mieszać z Black Sabbath.  Dzięki temu zamiast być rozgoryczonym, doceniłem pojawienie się kilku kolejnych znakomitych utworów. 

W tytułowej kompozycji z tej płyty Dio śpiewa o religii, która zmusza ludzi do przyjęcia jednostronnego punktu widzenia, arbitralnie ustalając co jest dobre a co złe. Wierzący ludzie zamykają się przez to na prawdziwy świat, nie dostrzegając tego, że oprócz czerni i bieli w naszej rzeczywistości jest też nieskończenie wiele odcieni szarości.
Wokalista uważa, że tak naprawdę tylko od nas zależy, którą ścieżką będziemy podążać w życiu. Prosty podział na niebo i piekło, dobro i zło jest kompletnie bezsensowny. Jeżeli bierzemy odpowiedzialność za własne życie i postępujemy zgodnie z tym, co każe nam nasze sumienie to jesteśmy dobrymi ludźmi; nieważne, co sądzi o tym religia.

Oczywiście znacznie łatwiej jest zwolnić się od odpowiedzialności i dać się kontrolować zasadami, które ktoś za nas ustalił, ale jaki jest w tym sens? Żyjemy wtedy nieswoim życiem, a nasze decyzje nie są tak naprawdę nasze. Cały obecny porządek świata jest złudzeniem i niewielu potrafi przez nie przejrzeć. Tylko będąc świadomymi ludźmi jesteśmy w stanie wyzwolić się spod panowania tej ułudy.

Jakiż piękny temat, pomyślałem. Niemalże samograj. Wydaje mi się, że Dio ujawnił się jako sympatyk imperatywu kategorycznego  Immanuela Kanta. Czemu nie, to przecież ścieżka, którą podąża odruchowo cała masa ludzi. Ale czy zawsze? Czy wystarczy np. wyobrazić sobie, że nie chciałbym żyć wśród samych kłamców, aby nie kłamać? Czy możliwe w ogóle jest jednoznaczne zawyrokowanie co jest dobre, a co złe? Nie odpowiem na to pytanie, ale chętnie ruszę te kostki domina. Niech lecą.

Kontynuując wątek Kanta, jego najsłynniejsza maksyma: „niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie” z góry zakłada, że każdy nasz wybór jest dobry. Przecież o sobie myślimy, że jesteśmy uczciwi, prawi i cnotliwi. A to z kolei upoważnia nas do oceny innych, praktycznie bez żadnych oporów. To już pierwsza kontrowersja, a spróbuję wyłuskać jeszcze kilka innych.

Jak postąpić? Co wybrać? Co jest właściwe? Takie pytania zadajemy sobie codziennie. Staramy się nie działać pochopnie. Wydaje nam się, że myślimy racjonalnie. Na jakiej podstawie? Skąd tak naprawdę wiemy co jest dobre, a co złe? 

Kwestie moralności zostały nieźle przebadane. Wykonano setki bardzo kompleksowych eksperymentów. Pokazały one jedynie szeroką gamę interpretacji, względność i złożoność. Weźmy ten najbardziej rozpowszechniony dylemat wagonika pędzącego na pięciu robotników pracujących na torach. Wystarczy przestawić zwrotnicę i wagon uderzy nie w tę piątkę tylko w jednego, robiącego coś na drugim torze. Lepiej poświęcić jednego. Jasne, a gdyby to był ktoś z rodziny? Albo wariant z poświęceniem też jednego, ale trzeba go wepchnąć pod pociąg. Założeniem było, że to właściwie to samo. W potocznej interpretacji popchnięcie żywego człowieka jednak różni się od przełożenia zwrotnicy, jak się okazuje w rozmowach z ludźmi nie będącymi uczestnikami badania. Wiele zależy od tego kogo pytamy i jaki ma udział w rzeczywistej odpowiedzialności za zrobienie czegoś lub pozostawienie spraw swojemu losowi.

Z ocenami moralnymi wiąże się niemały bałagan. Są bowiem najważniejszą przesłanką naszego stosunku do drugiego człowieka. Znacznie ważniejszą niż przymioty jego intelektu czy osiągnięcia. Na co dzień wyznaczają z kim przestajemy, kogo unikamy, a w sytuacjach krańcowych mogą decydować o życiu lub śmierci ocenianej osoby. Chciałoby się, by były bezsporne, zasadne, oparte na obiektywnych i powszechnie akceptowanych kryteriach. Ale z tym jest problem. Przecież w ocenach moralnych zgody nie było, nie ma i zapewne nigdy nie będzie. Te rozbieżności są wynikiem tego, że wbrew naszym oczekiwaniom ocena moralna opiera się głównie na emocjach.

Gdyby nasze oceny moralne były racjonalne, to jak wyjaśnić fakt, że często nie potrafimy ich uzasadnić? Ludzie przyciskani, żeby wytłumaczyli dlaczego coś uważają za niewłaściwe, kluczą i w końcu przyznają, że tak czują. Zwykle pierwsza jest intuicja i z reguły ostatnia. Dopiero kiedy ktoś kwestionuje ocenę, pojawia się wtórna racjonalizacja polegająca zazwyczaj na odwołaniu się do jakichś pasujących do sytuacji norm. Potwierdza to przykład, z którym większość z nas się nieraz zetknęła. Otóż w demokratycznie funkcjonujących organizacjach szefowie wydają sprawiedliwsze oceny, ponieważ muszą je uzasadnić. Są one zatem solidnie przemyślane. W zespołach sterowanych autokratycznie, gdzie przełożeni nie muszą niczego uzasadniać, mamy do czynienia raczej z prymatem lub wręcz dyktaturą intuicji.

Moralność jest nierozerwalnie związana z emocjami również dlatego, że nic nas tak emocjonalnie nie rusza jak własna osoba i własne interesy. Można z góry przewidywać, że wyżej ocenimy to, co sprzyja ich realizacji. Nikogo nie zaskoczy fakt, że faworyzowane grupy w jakimkolwiek systemie uważają ten system za sprawiedliwy. Kiedy lekarz wpuszcza poza długą kolejką pacjenta z guzem na drogie badanie diagnostyczne, postępuje źle, gdyż łamie normę sprawiedliwości. Godny jest potępienia, chyba że jest to nasz guz. Wtedy okazuje się osobą o dobrym sercu. U podłoża takiej tendencyjności ocen moralnych mogą leżeć dwa mechanizmy.

Pierwszy z nich to zgodność nastroju. Nastrój sprawia, że w różny sposób możemy interpretować to samo zjawisko. Uśmiech kolegi, przysłuchującego się naszej opowieści, wyda się wyrazem uznania, gdy jesteśmy w dobrym nastroju. Ten sam uśmiech zinterpretujemy jako wyraz lekceważenia lub kpiny gdy jesteśmy w złym humorze. Z innej strony można oczekiwać, że czyjeś nieuczciwe poczynania, ale służące naszym interesom poprawią nam nastrój i w efekcie pozytywniej ocenimy ich sprawcę. 

Oprócz nastroju znaczący wpływ na egocentryczność naszej oceny ma to, że ktoś wprost działa na naszą korzyść. Wtedy lubimy taką osobę nie wnikając zbytnio w to, jakim jest naprawdę człowiekiem. Ciekawostką jest to, jak szybko ta sympatia może wyparować chociażby jeśli się dowiemy, że ta osoba mimo działania na naszą korzyść równolegle rozpowiada o nas coś nieprzyjemnego w towarzystwie. 

Gdybyśmy chcieli namalować obraz pod tytułem „Filozofia moralności”, to musielibyśmy użyć wszystkich możliwych odcieni szarości jakie istnieją w palecie barw. Jednak powszechna jest tendencja do biegunowego patrzenia na świat. Nie inaczej jest w przypadku omawianego zagadnienia. Już sam podział na dobro i zło to sugeruje. 

Podobnie jest przy sztucznym wg mnie grupowaniu zwolenników określonego podejścia. Wymienia się np. deontologów i konsekwencjonalistów. Dla tych pierwszych liczy się tylko czyn i jego moralność. Zabijanie jest złe, kłamanie, kradzież bez patrzenia na jakiekolwiek możliwe okoliczności łagodzące. Ci drudzy reprezentują natomiast dużą elastyczność. Zabijanie w obronie własnej też jest złe? Pytają. W skrajnym przypadku twierdzą wręcz, że cel uświęca środki. Tutaj jednak jest duże pole do ewentualnych nadużyć, bo tak naprawdę to skąd wiedzieć, jakie będą konsekwencje? Każde gdybanie obciążone jest prawdopodobieństwem popełnienia kardynalnego błędu. 

Załóżmy, że możemy się cofnąć w czasie i sprawić, że Hitler dostał się na ASP w Wiedniu i został artystą zamiast sprawcą masowego ludobójstwa. Uff. Ocaliliśmy tyle istnień – myślimy. No niekoniecznie, bo przecież nie wiemy jak potoczyłyby się losy świata, gdyby kto inny był na jego miejscu. Nie był sam. Dość drastyczny przykład zaczerpnięty ze świetnej (wg mnie) powieści Erica-Emmanuela Schmitta pt. "Przypadek Adolfa H.", ale za to jakże wymowny.

Gdzie nie spojrzeć, tam względność przebija się na pierwszy plan. Dzieciak ma obowiązek sprzątania swojego pokoju. W zamian za to mama oferuje mu jakąś nagrodę. Sprząta zatem, ale czy robi to z własnej woli? Czy czasem nie robi tego tylko po to, żeby osiągnąć wspomniany cel? A jeśli robi to tylko w jakimś celu, to czy w tym przypadku można powiedzieć, że przestrzega jakiegoś „kodeksu” i postępuje właściwe? Nie takie oczywiste.

Przy tej okazji aż się prosi przywołać delikatny temat chrześcijan i dekalogu. Wiele osób mówi, że gdyby nie było religii na świecie to panowałby chaos, bo już nikt nie bałby się, że trafi do piekła za nieprzestrzeganie przykazań. Być może. Korci jednak by się zastanowić czy nasze wewnętrzne poczucie moralności nie powinno być niezależne od dekalogów, dekretów i kodeksów? Może bez nich nie potrafilibyśmy? Ale skoro istnieją ludzie niezwiązani z żadną religią i nie są wcale moralnie zepsuci, to może jednak jakoś obeszłoby się bez wszechobecnego religijnego kompasu etycznego? Znowu gdybanie.

Rousseau powiedział, że nie można sądzić niewolnika, który zamordował kogoś z polecenia swojego pana, bo wewnętrznie może wcale nie chciał tego zrobić, ale niejako nie miał innego wyjścia. Jest to niewątpliwie ciekawa myśl pokazująca kolejny przykład warunkowania.

Jeśli w czasach średniowiecznych nie kradłeś koni tylko dlatego, że król groził powieszeniem każdego kto to zrobi, to czy w ogóle można wtedy mówić o moralnym rozwoju? Czy może jednak niedorozwoju?

Według buddyzmu mahajany, nakazy i ścieżki postępowania są przeznaczone dla osób, które są w pewnym sensie niedorozwinięte duchowo, ponieważ człowiek z w pełni wykształconą wrażliwością na inne żywe istoty, sam stara się żyć z nimi w zgodzie i żadne wytyczne nie są mu potrzebne.

I znowu rozdźwięk. Jedni kurczowo trzymają się kodeksów, przykazań, procedur, przepisów, a inni przestają uznawać obiektywną prawdę na temat dobra i zła. Chcą ją kreować sami. Zresztą zgodnie z wykładnią Kanta, o której pisałem na początku oraz świadomie lub nieświadomie w myśl działania mediów.  Te z kolei również prezentują klasyczne rozdwojenie jaźni. Z jednej strony oceniają wszystko i wszystkich bez żadnego umiaru, a z drugiej propagują poprawność polityczną zakazującą oceniania, wartościowania kogokolwiek i czegokolwiek. Kwestionują pojęcie prawdy obiektywnej, nadrzędnej. Sugerują, że  prawda jest dopiero do odkrycia przez człowieka. Że każdy człowiek ma swoją prawdę. Kto próbuje odwołać się do obiektywnych norm moralnych, zostaje okrzyknięty człowiekiem nienowoczesnym, fanatykiem, ciemnogrodem lub skrajną konserwą. 

I jak tu się nie pogubić? A przecież od przyjęcia konkretnej koncepcji moralnej prawdy zależy kierunek polityki, wychowania dzieci, funkcjonowania rodziny, i w ogóle sens życia człowieka.  

Zwycięża pogląd, że nasze sumienie zostało już „sformatowane” przez tzw. relatywizm moralny. Głosi on, że prawda jest jednak czymś subiektywnym, a dobro i zło są względne. Prawda jest właściwie opinią człowieka. Jest tyle prawd, ilu ludzi. Coś, co jest dobre dla mnie, nie musi być wcale dobre dla drugiej osoby. Nie ma bowiem zasad moralnych obowiązujących zawsze i wszystkich. Czyżby? 

Jak w każdym z podanych wcześniej przykładów tutaj też pojawia się wątpliwość. Otóż czy wyobrażamy sobie ruch drogowy bez przepisów go regulujących? Łatwo przychodzi nam zrozumieć, że na drogach potrzebny jest ład obowiązujący wszystkich dla dobra każdego z kierowców. Dlaczego tej prostej zasady nie przenosimy na moralność, która ustawia wszystkie sfery życia? Tu jest dokładnie tak samo: obiektywny ład moralny służy dobru zarówno społeczeństwa, jak i jednostki. Służy bezpiecznemu poruszaniu się po życiowych drogach.

Ci, którzy odrzucają prawdę o stałych granicach między dobrem i złem, mówią często, że czynią to w imię wolności człowieka. Jest ona niestety też interpretowana na milion sposobów i bywa, że obraca się przeciwko niemu. Jeśli dla kogoś wolność oznacza jedynie brak jakichkolwiek nakazów i zakazów, proponowałbym zignorowanie tabliczki z zakazem wchodzenia na pole minowe. Zakaz jak każdy inny. Też ogranicza wolność w tym ujęciu. 

Jest jeszcze jedna niewygodna rzecz. Jeżeli człowiek sam ustala, co jest dobre a co złe, to konsekwentnie nie ma prawa oceniać postępowania innych. Na to się godzi naprawdę kilka osób na tysiąc.

***
Codziennie stajemy przed przeróżnymi dylematami. Łudzimy się, że rozstrzygamy je obiektywnie i racjonalnie, po głębokim namyśle wybierając to co dobre, najlepsze. Badania pozbawiają nas złudzeń. W ocenach moralnych często kierujemy się intuicją, idąc za emocjami, bezwiednymi skojarzeniami i sygnałami z ciała. Te zaś są różne u różnych osób, co nieuchronnie prowadzi do rozbieżności ocen i sporów moralnych. Często też, częściej niż chcielibyśmy przyznać, kierujemy się prywatą, własnym interesem. W końcu to co służy nam, jest z samej swej istoty moralne. I jakoś zawsze potrafimy to uzasadnić dobrem ogólniejszym. Wiele wysiłku wkładamy w swoistą promocję siebie jako człowieka prawego i uczciwego. Prawy człowiek to ja – kto się pod tym nie podpisze? Tylko co to znaczy? 

Moralność to temat piekielnie trudny, chociaż pozornie wydaje się łatwy. Dla Dio w utworze „Heaven And Hell” wystarczy samemu decydować o tym co jest dobre, a co złe. Ustaliliśmy, że tutaj każdy może mieć inne odczucia. Jak w przypadku każdej skrajności narażamy się na poważne kłopoty. Rezygnacja z przestrzegania ogólnych norm czy słuchanie się wyłącznie siebie może nas wykończyć tak samo jak podporządkowanie się bezwiednie w całości cudzym regułom, które nie dotyczą wspólnego bezpieczeństwa. Dobrym przykładem w tym ujęciu jest uzależnienie się od regulaminu panującego w jakiejś sekcie.

Jest pewna szerzej rozumiana forma symbiozy pomiędzy ogólnymi zasadami a pełną wolnością. Mimo różnego rozumienia moralności. To być przyzwoitym. Tak, jak propagował to nieodżałowany profesor Władysław Bartoszewski. Jakoś było wiadomo o czym mówi i co to dokładnie znaczy.
-----------------
Emilian Wojda

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z

"When The Curtain Falls"

  Piosenka powstała w pierwszej połowie 2018 roku.  Na singlu ukazała się 17 lipca, promując album AOTPA. "When the curtain falls" to typowy hit, dynamiczny rock z atrakcyjnym riffem i emocjonalnym, krzykliwym śpiewem Josha. Zaskakuje natomiast tekst utworu, nietypowy dla  tego typu kompozycji. Opowiada o aktorce, która kiedyś była przedmiotem uwielbienia, ale uroda, sława i młodość przeminęły wraz z adoratorami oferującymi pierścionki zaręczynowe. Autor radzi jej aby odpoczęła. Żegna się z jej dotychczasowym wizerunkiem, który przestał być już porywający. Kurtyna, która opada po jej każdym przedstawieniu ma coraz bardziej gorzki smak. Aż przychodzi czas kiedy opada na zawsze. Sięgnąłem do tej piosenki po rozmowie z kolejnym rozgoryczonym menedżerem wysokiego szczebla, którego świat nagle runął w gruzy wraz z utratą eksponowanego stanowiska. które z sukcesami zajmował przez wiele lat. Dla takich osób to zwykle prywatna tragedia. Rzadko kiedy widzą w momencie zwolnienia celowo

"Creep" czyli trzeba wierzyć (w siebie).

Bohaterem piosenki zespołu Radiohead jest chłopak obsesyjnie zakochany w wyjątkowej i wręcz doskonałej (wg jego oceny) dziewczynie. Onieśmielony jej wyimaginowaną perfekcyjnością nie może się zdobyć na to, aby nawiązać z nią chociażby kontakt wzrokowy. Na przeszkodzie stoi zbyt niska samoocena. Taki odmieniec nie zasługuje przecież na obcowanie z aniołem ze snów. Thom Yorke napisał "Creep" w latach osiemdziesiątych, kiedy studiował jeszcze na Uniwersytecie Exter. Inspiracją była podobno dziewczyna, którą wypatrzył w tłumie na jednym z pierwszych koncertów zespołu.  Ten utwór rozbrzmiewał mi w głowie od kilku miesięcy ale jakoś nie mogłem znaleźć powiązania tekstu piosenki z żadnym tematem, na który chciałbym coś napisać. Pomogły coraz liczniejsze publikacje dotyczące zaufania. Trudno mówić o zaufaniu bez dotknięcia zagadnienia wiary w siebie. Nie sposób też nie zauważyć, że kryzys sprzyja zwątpieniu. Temu zjawisku ulegają w dużej mierze sprzedawcy. Ograniczony popyt i zmiany