Przejdź do głównej zawartości

"No Sound But The Wind"

 

Editors to zespół indie rockowy z Birmingham. Ich muzyka to połączenie typowo brytyjskich gitarowych brzmień z niepowtarzalną harmonią uzyskaną dzięki użyciu pianina. Za sprawą melancholijnych tekstów, melodii i głosu wokalisty Toma Smitha, Editors często stawia się w tym samym szeregu z takimi załogami jak Joy Division czy Interpol. Grupa powstała w 2003 roku, a już w 2004 podpisała kontrakt z wytwórnią Kitchenware Records. 25 lipca 2005 wydała debiutancką płytę "The Back Room", która sprzedała się w ok. 1 mln egzemplarzy na całym świecie i była nominowana do nagrody Mercury Prize. Pierwszy singiel "Bullets" szybko pozwolił im zaistnieć w muzycznych mediach. Płytę promował również klip do przebojowej piosenki "Munich", który zapewnił im bardzo mocną pozycję na indie rockowej scenie, wspinając się na trzecie miejsce najczęściej ściąganych piosenek w Wielkiej Brytanii. 

Mimo ogromnej popularności za granicą, w naszym kraju jest znany wyłącznie wąskiej grupie fanów. Kto wie, czy spośród moich czytelników nie jest znany wyłącznie Krzysztofowi, a zapewniam, że twórczość Editors jest bezwzględnie godna uwagi.

Prezentowana dzisiaj przeze mnie piosenka "zagrała" w filmie "Zmierzch" i pierwszy raz została wykonana w 2008 roku na festiwalu Glastonbury. Nigdy jednak artyści nie nagrali jej na żadnym albumie i dopiero po dziesięciu latach znalazła swoje miejsce na płycie "Violence". 

 "No Sound But The Wind" sprawia wrażenie historii opowiadanej synowi przez ojca. Mówi o swoistej opiece nad niewinnością – jak sam stwierdza Tom Smith. Całość jest inspirowana powieścią "Droga" Cormacka McCarthy'ego. 

 W tekście piosenki ojciec próbuje ochronić syna przed złem tego świata - splugawionego, okrutnego. Świata, w którym nie mają już swojego domu, w którym musieli zostawić za sobą wszystko co znali. Ale nie poddają się, nie uciekają przed odpowiedzialnością. Mają przecież to, co najważniejsze - siebie.

Narrator prosi swojego syna by pomógł mu "nieść ogień". Niech razem z nim oświetla drogę, rzuca na świat promienie światła i nadziei na to, że jeszcze będzie lepiej, że uda się powstać z popiołów.  

Ojciec zrobi wszystko by chronić swojego syna przed złem. Czasem każe mu zamknąć oczy i tuli w ramionach, innym razem próbuje skryć jego duszę - tak, by nie musiała patrzeć na to, co okrutne i podłe. Bo co raz zobaczy, na zawsze już w nim pozostanie. 

Wybrałem tę piosenkę nie tylko dlatego, że jest po prostu piękną balladą. Świetnie wpasowała się w klimaty, które mi towarzyszą w ostatnich tygodniach. Będąc coraz bardziej przekonanym do wstrzymania publikacji po napisaniu 100 artykułu (ten jest 94), zaczęły mi przychodzić do głowy myśli ciążące w kierunku pewnego rodzaju podsumowań. Takie rozbudowane epitafium. 

Jednym z tematów, który jest dla mnie wiodącym, jest niewątpliwie styl kierowania ludźmi. Pisałem o tym wielokrotnie dotykając wielu aspektów. Tekst utworu „No Sound But The Wind” nakłonił mnie do podzielenia się konkretną konkluzją. Znalazłem w nim pewną analogię, a mianowicie, że dobry szef jest jak ojciec. 

Teza bardzo kontrowersyjna, jeśli odniesiemy ją w szczególności do zarządzania sprzedażą i kierowania zespołami handlowymi. Przecież sprzedaż to konkretne plany wyrażone w cyfrach. KPI’s wyrażone w liczbach. Konkretne cele i działania do wykonania, też zwykle mierzalne. Analizy rynku i badanie efektywności na bazie dziennej. Nadrzędność faktów nad opiniami, segmentacja klientów, rentowność klienta i transakcji, praca z cenami. I w końcu strategia, żeby nie wymieniać wszystkiego. To wskazywałoby, że biegłość w analityce i wyciąganie wniosków są kluczowe. Że jeśli ma się swobodę w zarządzaniu wskaźnikami, to wystarczy pilnować ich realizacji i odniesienie sukcesu jest pochodną konsekwencji, systematyczności i determinacji. To, że szef sprzedaży musi umieć liczyć, analizować i podejmować decyzje w oparciu o rzetelne dane jest poza dyskusją. Biznes musi mieć jakieś racjonalne ramy, które skoro wyrażone są w liczbach, to są jednocześnie celami do osiągnięcia. Tak brutalnie postawiona kwestia napotka natychmiast sprzeciw ze strony zwolenników kierowania się sercem – nawet w biznesie. Moim zdaniem jedni i drudzy mają rację, a spór jest wynikiem zbytniego upraszczania sprawy przez każdą ze stron.

Ci od „szkiełka i oka” mają zapędy autorytarne, a ich interlokutorzy do patrzenia na liczby zbyt pobłażliwie. Czyli tak źle i tak niedobrze. Czy istnieje zatem „złoty” środek? To dla mnie niewłaściwe pytanie prowokujące właśnie do sztucznego dylematu. Problemu, który sami sobie stwarzamy. Twierdzę tak, ponieważ to nie cyfry są złe. Owszem, są tacy, którzy traktują je jak religię, ale na szczęście jest też wielu takich, którzy używają ich jak latarki do oświetlania drogi w nocy, w lesie. I tutaj jest środek ciężkości. Jak się do tych liczb dochodzi. Tutaj jest klucz. Są przecież nawet przypadki, że handlowcy przekraczają plany nie patrząc na wskaźniki, tylko po prostu wykonują swoją pracę najlepiej jak potrafią i jakoś im wychodzi. Ale to, że ich wyniki są takie a nie inne określić możemy przykładając je do jakiejś skali. Do punktu odniesienia.

Prowadzenie zespołu opisane jest w setkach różnych podręczników. Powymyślano różne modele. Stworzono typologie, np.: szef efektywny strateg, przewodnik, trener, kumpel, ojciec i co tam sobie życzycie. Są opisy, ćwiczenia, instrukcje bycia przywódcą. Zapewnienia, że każdego można nauczyć bycia liderem. A to wszystko takie dalekie od rzeczywistości. Takie przekornie odhumanizowane. Poznasz cechy lidera to będziesz je miał. Nie masz, bo ich nie znasz. Takie absurdy wpaja się ludziom do głowy, a oni w to wierzą. A potem rozczarowanie, bo wracając do pracy przecież jestem dalej sobą. Trochę oszlifowany, sprawniejszy, ale to dalej ja. Hasło: „bądź partnerski, bo szefem się bywa, a człowiekiem się jest” na osobnika, który ma sadystyczne skłonności nie zadziała, mimo, że jest absolutnie prawdziwe. Nadrzędne prawo leadershipu wg mnie to: „Chcesz być liderem, osobą, której inni słuchają? Bądź autentyczny przez całą dobę, a nie od 9 do 17”.

I po tym rozwlekłym wstępie czas przejść do meritum i nawiązania do tekstu piosenki. Dlaczego ojciec? Z kilku powodów.

  • Bo (wykluczając patologie) kochasz swoje dzieci. Pracowników też na swój sposób możesz darzyć podobnym uczuciem jak swoje pociechy.
  • Bo jeśli jesteś konsekwentny w domu, to w pracy też będzie ci łatwiej.
  • Jeśli kierujesz się określonymi wartościami i zasadami, to kieruj się nimi i w domu, i w pracy. Nie będziesz sam zagubiony, a za to odbierany jako człowiek autentyczny. Przecież każde odstępstwo od własnych zasad sprawia, że zaczynasz zachowywać się sztucznie. Potem często bojaźliwie, a jak wpadniesz w panikę, to nawet idiotycznie. Jaki to może mieć wpływ na autorytet? Pytanie retoryczne.
  • Bo jak nie ma idealnego czasu na dziecko, tak nie ma idealnego czasu aby być człowiekiem. Nie ma, że jutro.
  • Bo dzieci wspierasz, uczysz je, wychowujesz, przytulasz, chronisz, ale też zawsze czegoś oczekujesz. Czasem wprost, czasem skrycie. Niektórych rzeczy po prostu wymagasz. Czy nie widać wystarczająco silnej analogii z pracownikami twojego zespołu? Czy gdybyś np. tylko wymagał, to dziecko zwierzałoby ci się ze swoich kłopotów?
  • Bo zależy ci, aby twoje dzieci uważały cię za dobrego, fajnego rodzica. I powinno ci równie mocno zależeć, aby twoi pracownicy dobrze się o tobie wypowiadali, kiedy ciebie nie ma w pobliżu.
  • Bo swoje dzieci dobrze znasz i tak samo dobrze powinieneś znać swoich pracowników. Wiesz co ich cieszy, co martwi. Kiedy trzeba podać rękę, a kiedy pozwolić na upadek z roweru.

To tak na zasadzie pierwszych skojarzeń. Słuchając o czym śpiewa Tom Smith uświadomiłem sobie jak wiele razy stawałem w obronie swoich ludzi, chociaż łatwiej byłoby ich poświęcić w ofierze. Jak często odcinałem ich od negatywnych skutków różnych zdarzeń biorąc na siebie impet, tak, aby do nich nie dotarł. Bo to byli moi ludzie. Pod moją opieką. Nie mogła im się stać krzywda jeśli nic nie zawinili, a mogłem cokolwiek zrobić. Oni mi odpłacali tym samym. Widząc, że jestem smutny, opowiedzieli kawał. Gdy trzeba było zrobić coś dodatkowo, martwili się tylko czy zdążą. Byliśmy razem i dla siebie. Jak ojciec i syn. Dlaczego nie kumpel? Bo ten jest raczej tylko do zabawy, a lider musi mieć holistyczne spojrzenie. Będąc taki sam jak oni zatracasz obiektywne spojrzenie i stajesz się ich rzecznikiem, a nie tym, który pomaga, wspiera, uczy i w razie czego da też reprymendę. Żadna książka nie nauczy jak zdobyć dusze ludzi i jednocześnie widzieć więcej od nich. Tak, jak żadna książka nie nauczy być dobrym ojcem. 

Są tacy, co będą się upierać, że te wszystkie opowieści o kompetencjach miękkich to takie psychologiczne pitolenie. Aby była robota dla coachów i aby mieć usprawiedliwienie, jak się nie ma cojones i nie potrafi egzekwować wykonywania zadań. Ciekawe dlaczego różne badania oscylują zatem wokół podobnego wskaźnika zależności sukcesu sprzedaży od nastawienia handlowców. To jest pułap 50%. Jednak nawet bez tych badań każdy czuje (nawet po sobie), że jak chcę, to zrobię znacznie więcej niż jak muszę. 

Z tym ojcem to nie pomyłka. Zdałem sobie z tego sprawę ostatecznie po przeczytaniu dwóch opinii moich byłych pracowników, dyrektorów regionalnych: 

  1. „Pracując z Tobą, zawsze czułem Twoją obecność, mimo, że Ciebie nie było cały czas przy mnie. Dla mnie to Ty jesteś takim ojcem, który nie pamięta błędów, a tylko dobre chwile. Fajnie było pracować z człowiekiem, który traktuje wszystkich jak przyjaciół, a nie podwładnych. Wierzę, że mimo Twojego przeniesienia, zdołamy kontynuować Twoją misję w kolejnych dniach, miesiącach, może latach. Za wszystko wielkie dzięki.”

  2. „Mam tę ogromna przyjemność, że znam Emiliana Wojdę. Minęło kilka lat od kiedy był moim Szefem, i bardzo wyraźnie widać, z tej perspektywy, jak powinien działać skuteczny Szef, widać również, że Szef może być wsparciem, motywować do rozwoju, wymagając od zespołu zaangażowania i skuteczności w działaniu, każdego dnia. Jak ojciec. Kierując złożoną strukturą, okazuje szacunek wszystkim pracownikom, wydobywając z nich to co mają najlepsze, to czego inni nie potrafili dostrzec. W tamtym okresie mogliśmy rozwinąć skrzydła, to czas niebywałej kreatywności i sukcesów. Emilian, ma tę cechę charakteru która pozwala wprowadzać w firmie wielkie i strategiczne projekty, ale i rozwiązać sprawy drobne z punktu widzenia globalnej organizacji mało istotne, a dla maluczkich bardzo ważne. Emilian rozumie, że sukces to element składowych drobnych ziarenek pisaku, które muszą ruszyć wszystkie w jednym kierunku, w określonym czasie, tak aby usypać górę i tym kieruje. Emilian wyszkolił mnie i mój zespół, choć tak naprawdę nie musiał, ale widział w nas potencjał. Z tej wiedzy czerpiemy każdego dnia, negocjacje, prezentacje, techniki rozmów z trudnymi klientami, itd. Skarbnica wiedzy i sprytu. Emilian to, silny skuteczny lider, nie ma muru, przez który nie przeskoczy, ale przede wszystkim to, uczciwy, inteligentny, szanujący ludzi przyjaciel.”

W obydwu słowo ojciec pojawia się wprost. A więc to nie przypadek. I nie chodzi o wiek. Jeden z autorów jest nawet starszy ode mnie o rok. Bywało, że byliśmy (jak w piosence „No Sound But The Wind”) zdani jako zespół tylko na siebie. I to nas coraz bardziej wzmacniało. 

To „ojcostwo” pojawiło się u mnie samoistnie. A może jednak pod wpływem moich mentorów, na których trafiłem w pierwszych latach mojej pracy? Jeden z nich już w pierwszym tygodniu zaszczepił mi takie motto: „rób wszystko tak, abyś zasłużył na piękną laurkę na swoim nagrobku, a nie żeby ludzie kiepowali na nim pety.” Dla dwudziestokilkuletniego chłopaka brzmiało to jak jakiś kosmiczny wygłup, ale to zdanie chlupotało jednak w głowie cały czas. A rok po roku o sobie przypominało. Wiele lat później znacznie mocniej wybrzmiały słowa nieżyjącego, cudownego człowieka, profesora Władysława Bartoszewskiego: „Warto być uczciwym, choć nie zawsze się to opłaca. Opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto.” No właśnie. A jaka relacja wyklucza tego typu kalkulacje? Mnie się zawsze wydawało, że rodzic – dziecko. Jako, że jestem facetem i ojcem – został ten ojciec. 

Powiecie, że dom to nie praca, a praca to nie dom. Ja wręcz odradzam, żeby to ze sobą zamieniać. Ale co stoi na przeszkodzie, żeby i tu i tu czuć się równie komfortowo i zarazem równie odpowiedzialnie? A jeszcze Starbucks pcha się na trzeciego. 

Wracając jednak do poważniejszych tonów, pewne rozwiązania dyktuje życie. Ono wszystko podpowiada. Trzeba być tylko czujnym na sygnały dawane przez naturę. Po co tworzyć dodatkowe światy? Mieszać je ze sobą, a potem cierpieć z efektów tego poplątania?

Człowiek często na siłę stara się być dwiema osobami na raz i potem zaczyna się gubić. Te role go wtedy przerastają. A przecież można inaczej. Prościej, zachowując wewnętrznie zintegrowaną osobowość, czy jak się to nazywa.

Kilka przykładów:

  1. Pewnie większość z was złapała się na tym, że obserwując dzieciaki budujące coś z klocków doszliście do wniosku, że coś im nie idzie. Dołączyliście się, przejęliście inicjatywę i po kilkunastu minutach zorientowaliście się, że siedzicie sami na podłodze, a dzieci są już gdzie indziej i robią coś innego. Czy myślicie, że w pracy obowiązują inne mechanizmy? Czy jak odwiedzając klienta razem z handlowcem, który go stale obsługuje i przejmiecie inicjatywę, to go bardziej wciągniecie, czy zniechęcicie? Czy się czegoś nauczy i czy będzie chciał dalej bawić się klockami? Przecież to nic odkrywczego. Wystarczy tak samo działać i w domu i w pracy, a nie wyważać otwarte drzwi. Z wtrącania się (bo trzeba to nazwać po imieniu) nic dobrego nigdy nie wynikło.

  2. Dzieciak podkrada kanapki kolegom w szkole. Ty nic. Wraca mocno pod wpływem późno w nocy. Ty nic. Krzyczy na matkę. Ty nic. Mimo wielokrotnych próśb o pomoc w sprzątaniu – pełne lekceważenie. Wtedy ci się ulewa i sypią się kary jak za wielokrotne morderstwo. Wcześniej nie reagowałeś. Żadnej rozmowy po pojedynczym zdarzeniu. Żadnego kontraktu. Myślisz, że inaczej robisz w pracy? Zapewniam cię, że nie. Tylko nie masz o tym pojęcia. Potem się dziwisz dlaczego tak trudno naprawić to, co nie działa. Nie rozmawiasz o intencjach, o motywach, o możliwościach. Nie wiesz nic. Tak naprawdę czekasz na cud.

  3. W domach, gdzie panuje przyjazna atmosfera, dzieci zwykle pozwalają sobie na znacznie więcej niż poza domem. Czują się po prostu bezpieczne. Przecież nie ma lepszej wskazówki aby w pracy pojawiały się pomysły, nieszablonowe rozwiązania, szczera wymiana poglądów. Stwórz im atmosferę, jak w domu. Nie mogą się bać powiedzieć nawet gorzkich słów. Ty możesz nie chcieć ich słyszeć, ale będziesz wtedy znacznie uboższy. Dziecko powie ci o wszystkim, jeśli ma do ciebie bezgraniczne zaufanie. Pracownik też. 

  4. Jak myślisz, kiedy dziecko czuje się lepiej? Kiedy mówisz, że zapłacisz za to co sobie wybierze, czy kiedy samo dysponuje nawet ułamkiem, ale własnego budżetu? Niech to będzie skromne kieszonkowe. Z pracownikami jest identycznie. Własny budżet traktują z dużym szacunkiem. Optymalizują wydatki bardziej niż jesteś w stanie sobie to wyobrazić. 

  5. Dzieci dorastają. Kiedyś się usamodzielnią i odejdą z domu. A mimo to stale je wspierasz, dbasz o ich rozwój. Finansujesz wszystko co możesz. A przecież odejdą. Fajnie jak wpadną co jakiś czas na obiad. Dlaczego do pracowników masz inne nastawienie? Nie chcesz ich rozwijać, bo sobie pójdą? Możesz im to utrudniać. I tak odejdą, ale trzaskając drzwiami. Na obiad do ciebie już nie wpadną. Rozwijaj ich jak swoje dzieci. Inaczej będziesz miał niewolników zamiast oddanych przyjaciół gotowych wesprzeć cię zawsze, kiedy ty tego będziesz potrzebował. Nawet jak już odejdą.

***

Jak się zastanowić, to tych analogii można doszukać się niemal wszędzie. Może zatem warto się temu przyjrzeć? Jako ojciec działasz intuicyjnie. Coś tam doczytasz, o coś podpytasz, ale głównie bazujesz na obserwacji i wyciąganiu wniosków. Patrzysz jak reaguje twoje dziecko jeśli coś z nim razem robisz. To co ci przyświeca, to żeby było dobrze. Tak samo możesz z pracownikami. Oczywiście pozostaje kwestia: dobrze dla kogo? Dla dziecka, dla rodzica czy dla obojga? To już jednak odrębny temat. Niewątpliwie im bardziej kochasz swoje dziecko, tym bardziej obchodzi cię jego dobro. Jeśli zatrudniasz ludzi, których nie da się lubić, ich dobro nie będzie dla ciebie ważne. Tylko po co wtedy jakakolwiek rekrutacja?

Ta piękna ballada, która dzisiaj stała się pretekstem do tego artykułu jest wskazówką, z której ja chętnie skorzystałem. I mam satysfakcję, bo ja na szczęście słyszę dźwięki, a nie tylko wiatr.

------------------

Emilian Wojda


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z

"When The Curtain Falls"

  Piosenka powstała w pierwszej połowie 2018 roku.  Na singlu ukazała się 17 lipca, promując album AOTPA. "When the curtain falls" to typowy hit, dynamiczny rock z atrakcyjnym riffem i emocjonalnym, krzykliwym śpiewem Josha. Zaskakuje natomiast tekst utworu, nietypowy dla  tego typu kompozycji. Opowiada o aktorce, która kiedyś była przedmiotem uwielbienia, ale uroda, sława i młodość przeminęły wraz z adoratorami oferującymi pierścionki zaręczynowe. Autor radzi jej aby odpoczęła. Żegna się z jej dotychczasowym wizerunkiem, który przestał być już porywający. Kurtyna, która opada po jej każdym przedstawieniu ma coraz bardziej gorzki smak. Aż przychodzi czas kiedy opada na zawsze. Sięgnąłem do tej piosenki po rozmowie z kolejnym rozgoryczonym menedżerem wysokiego szczebla, którego świat nagle runął w gruzy wraz z utratą eksponowanego stanowiska. które z sukcesami zajmował przez wiele lat. Dla takich osób to zwykle prywatna tragedia. Rzadko kiedy widzą w momencie zwolnienia celowo

"Creep" czyli trzeba wierzyć (w siebie).

Bohaterem piosenki zespołu Radiohead jest chłopak obsesyjnie zakochany w wyjątkowej i wręcz doskonałej (wg jego oceny) dziewczynie. Onieśmielony jej wyimaginowaną perfekcyjnością nie może się zdobyć na to, aby nawiązać z nią chociażby kontakt wzrokowy. Na przeszkodzie stoi zbyt niska samoocena. Taki odmieniec nie zasługuje przecież na obcowanie z aniołem ze snów. Thom Yorke napisał "Creep" w latach osiemdziesiątych, kiedy studiował jeszcze na Uniwersytecie Exter. Inspiracją była podobno dziewczyna, którą wypatrzył w tłumie na jednym z pierwszych koncertów zespołu.  Ten utwór rozbrzmiewał mi w głowie od kilku miesięcy ale jakoś nie mogłem znaleźć powiązania tekstu piosenki z żadnym tematem, na który chciałbym coś napisać. Pomogły coraz liczniejsze publikacje dotyczące zaufania. Trudno mówić o zaufaniu bez dotknięcia zagadnienia wiary w siebie. Nie sposób też nie zauważyć, że kryzys sprzyja zwątpieniu. Temu zjawisku ulegają w dużej mierze sprzedawcy. Ograniczony popyt i zmiany