Przejdź do głównej zawartości

"Tubthumping"

 



Chociaż założony w 1982 roku w Leeds zespół Chumbawamba klasyfikowany był przez krytyków muzycznych jako reprezentant sceny anarchopunkowej, to inspiracje zaczerpnięte z folku a nawet dance, sprawiły, że chętnie był słuchany przez bardzo szeroką publiczność. Niekwestionowanym hitem był utwór „Tubthumping”, który zdobył taką popularność, że w 1998 roku zdecydowano się go użyć jako intra w grze komputerowej FIFA World Cup 98.

Tekst piosenki jest prosty, ale jednocześnie intrygujący. W bardzo chwytliwym refrenie narrator mówi o tym, że został wielokrotnie powalony, ale za każdym razem wstawał. I mówi osobie lub istocie, która mu to robi, że marnuje swój czas, ponieważ nigdy nie uda mu się go powstrzymać.

W rozmowie z The Guardian Boff Whalley (główny gitarzysta Chumbawamba) potwierdził powyższe wyjaśnienia. Według niego piosenka została zainspirowana ich irlandzkim sąsiadem. Wracał on do domu całkowicie pijany i przewracał się, próbując dostać się do swojego mieszkania. Nieważne jak często by się to powtarzało, najwidoczniej wstałby ponownie i nie zrezygnowałby ze swojego dążenia do osiągnięcia drzwi. I to jest prawdopodobnie powód pojawienia się w tekście wersu: „Jestem powalony, ale wstaję ponownie…”.

Słowo tubthumping jest zwrotem wybitnie nieformalnym. Może znaczyć bełkot, ale również wyrażanie swoich poglądów w dziki sposób, a także idiomatyczne „walenie w tubę”. Niezależnie od tłumaczenia, mnie zainspirował cały tekst do zastanowienia się nad tym ciągłym upadaniem i wstawaniem.

Pierwsze skojarzenie dotyczy podnoszenia się po porażce. To jednak zostało już opisane na tyle sposobów, że niewiele mógłbym dodać. Ciekawsze wydaje mi się to drugie, które przyszło mi równolegle do głowy. Dotyka w pewnym sensie takiego niewytłumaczalnego uporu w powtarzaniu utartych schematów mimo pozyskania wielu dowodów, że to nie ma sensu. O tym też już jest bardzo dużo publikacji, ale zwykle sprowadza się to do  wyświechtanego cytatu z Einsteina i krążenia wokół niego. Ja chciałbym dotknąć tego tematu od trochę innej strony. Może nie tyle pomijanej, co moim zdaniem zbyt mało akcentowanej.

Postawię śmiałą tezę: nie ma takiej firmy, która nie chciałaby być lepsza. Udoskonalać się. Niestety u niektórych sprowadza się to wyłącznie do deklaracji i nic z tym nie robią. Pozostają tylko chęci. Jak w tym sucharze, gdzie spotyka się dwóch znajomych i jeden mówi:

- Chciałbym znowu pojechać na Hawaje!

- A co, już byłeś? – pyta kolega.

- Nie, już raz chciałem.

Oprócz tych „marzących”, jest też silna grupa tych, co decydują się na wdrażanie zmian, ale robią to w najmniej skuteczny sposób, jaki można sobie wyobrazić. I za każdym razem jest tak samo. Żadnych wniosków. Identycznie, jak ten pijak w piosence. Będzie się przewracał, podnosił i w końcu trafi do domu. I jutro to samo. O dniu abstynencji nawet nie pomyśli.

Otóż rozejrzyjcie się po znajomych firmach. Sięgnijcie pamięcią do wcześniejszych lat waszej zawodowej przygody i spróbujcie sobie odpowiedzieć: ile wdrożeń zakończyło się sukcesem, a ile jakoś się rozmyło, zanikło po drodze, albo wręcz zakończyło kompletną klapą? Jak zaczniecie szukać wspólnego mianownika (tej przytłaczającej większości nieudanych), to zawsze pojawi się przynajmniej jeden – zmiany były narzucone. I wcale to nie ogranicza się do firm zarządzanych autorytarnie. Tych pozycjonujących się na partnerskie w stosunku do swoich pracowników dotyczy to równie często. Forma inna, ale mechanizm ten sam. Bo czy uważacie, że opór materii będzie mniejszy jeśli zamiast „macie to zrobić i nie ma dyskusji” powiecie: „będziemy teraz wdrażać zmiany, ponieważ będzie to dobre i dla firmy, a przede wszystkim dla was”? Wystarczy króciutka refleksja, jak sami reagujecie, kiedy ktoś do was podchodzi i mówi wam co dla was będzie lepsze. Dla was i dla waszego dobra. Sierść się jeży, nieprawdaż? Jest to jednak poza powszechną percepcją. Przy setnej próbie wdrażania zmian niezmiennie mamy podobny obrazek. Wpada podekscytowany decydent, opowiada ludziom jakie to zaraz będą benefity, jak będzie wyglądać projekt. Że powstanie grupa robocza, że są wybrane narzędzia i co tam jeszcze chcecie. Ale przecież to jest perspektywa prezentera. W końcu napracował się w PowerPoincie. To, że on tak uważa, wcale jeszcze nie oznacza podzielania takiego nastawienia przez załogę. Jeśli osoba komunikująca radośnie zmianę głęboko wierzy w jej wspaniałość, to tego entuzjazmu ludzie nie przyjmują automatycznie. Nawet jeśli tę osobę lubią i wiedzą, że chce dobrze, to jednak nadal jest to jej perspektywa, a oni mają w głowie tylko dodatkową robotę. Tak będzie zawsze, jeśli nie byli zaangażowani w proces opracowywania tych zmian. Trzeba sobie powiedzieć wprost, że jest to forma narzucania rozwiązań. Dlatego mimo najszczerszych chęci zwykle napotykamy problemy.

Na tej samej zasadzie działa wprowadzanie narzędzi do firmy czy nawet szkoleń, które zwykle są mało skuteczne, albo tylko krótkofalowo, jeśli nie zostaje uruchomiony element zaangażowania. W ogóle mit narzędzi to podwójnie groźna sytuacja, ponieważ tutaj przekonanie jednej osoby co do ich skuteczności często wystarcza, aby zacząć ludzi indoktrynować, że teraz to dopiero będzie wszystko śmigać. Ciekawe dlaczego pracownicy znajdują łatwo wymówki, że mają coś ważniejszego do zrobienia niż np. wypełnienie CRMa albo odesłanie tabelki nawet jeśli dotyczy ona tego, jakie szkolenia chcieliby przejść?

Póki czegoś nie uważam za moje, nie będę się angażował. Będę stosował uniki. I z kim bym nie rozmawiał, dla każdego jest to jasne. I wracamy do codzienności i nie widać, żeby to zbyt wielu rozumiało. Paradoks? W pewnym sensie tak. Jeśli sami jesteśmy podekscytowani, to uważamy, że inni powinni też się zachwycić. To silniejsze od racjonalnego spojrzenia. Dlatego warto zerknąć drugi raz na chłodno, a tego brakuje.

Nadmieniłem o szkoleniach. Nie będę tego tematu rozwijał, bo zrobiłem to już chociażby w swojej książce. Wspomnę jedynie o nich w kontekście – ja wiem lepiej co jest potrzebne moim ludziom, aby zwiększyć efektywność ich pracy. Otóż to jest znowu tylko twoja perspektywa. Jeśli to nie jest wynik wspólnych rozmów, nie zadziała. To tak, jakbyś chciał nauczyć ludzi tańczyć, pokazując im filmy typu „Dirty Dancing”. Muszą chcieć wyjść na parkiet i długo ćwiczyć, a i tak postęp u jednych będzie widać szybko, a u innych wcale, chociaż chęci będą. I oczywiście znów każdy rozumie, ale jak np. mówimy o liderze, to ta wiedza gdzieś się chowa. Nagle wydaje nam się, że z każdego można zrobić przywódcę, tylko trzeba dać mu szkolenia. I będzie odtwarzał scenki zamiast słuchać ludzi. Jak mu powiesz, że ma słuchać, to zacznie. No jasne. Mnie kiedyś we Francji przekonywano, że szybko nauczę się kłaść tapety. Jakoś nie wyszło. Miałem do tego dwie lewe ręce nie będąc mańkutem. Poszedłem w gastronomię i tam się odnalazłem.

Kiedy mówię głośno: czy uważacie, że jeśli przyjdziecie z najlepszym (wg was) pomysłem to ludzie powiedzą: ach, jak wspaniale! Całe życie czekaliśmy właśnie na coś takiego. Już w czasie studiów o tym marzyliśmy! – wszyscy rechoczą. Potem, gdy powtarzają na żywo ten błąd, jakoś się nie śmieją. Jakoś nie pamiętają. A ludzie albo się zastanawiają kiedy wam to minie, albo co więcej trzeba robić. Moje przekonanie, że to, co im proponuję jest dla ich dobra, jest z zasady śmieszne.

W książce opisałem na czym polega improwizacja jazzowa. Że to duża swoboda wykonawcy, ale osadzona w konkretnych ramach. Ludziom trzeba stworzyć ramy w postaci modelu biznesowego i jednocześnie pozostawić im wolność w poruszaniu się w tych ramach. Tylko wtedy będą kreatywni, a co za tym idzie, skłonni do dzielenia się pomysłami. Zaangażowani będą starali się ulepszać. Jeśli powołasz w firmie komórkę ds. ulepszania, to każdy sumiennie wykonujący swoje zadania będzie jej przedstawicielom mówił, żeby przyszli kiedy indziej, bo teraz są zajęci, albo że Wiktor teraz się nudzi, to mogą uderzyć do niego. Nikt się z czymś takim po prostu nie będzie identyfikował.

Przekonywanie czy zmuszanie nigdy nie dorówna wewnętrznej potrzebie zmiany, a to jest możliwe wyłącznie w przypadku zaangażowanego zespołu. Jak kończą się absurdy typu płacenie ludziom za pomysł? Kiedy tak naprawdę pojawiają się jakieś propozycje usprawnień wśród załogi? Kiedy każdy czuje się częścią organizacji. A to z kolei jest pochodną tego jakie warunki i atmosferę stworzyłeś ludziom w pracy. O tym mówi każdy, kto dotknął motywowania albo chociażby o tym poczytał. Tylko znowu na nabyciu wiedzy się kończy, a wdrażanie jej gdzieś ucieka. Prawdopodobnie dlatego, że w razie czego można kupić szkolenie. Trudno uniknąć sarkazmu pisząc na te tematy. Tym bardziej, że dochodzi jeszcze element wiarygodności. Jak szef, który sam nie zna misji i wizji firmy, ma ją kaskadować dalej i świecić przykładem, jak każdy na swoim poletku może ją wypełniać? Brak tych elementów wpływa na brak mechanizmów wpływających na wzajemne zaufanie. Wypracowuje coraz to nowe sposoby kontroli. A to z kolei jeszcze bardziej osłabia zaufanie i w konsekwencji kto uwierzy, że ty na pewno chcesz dla nas dobrze? Co jest drobnym druczkiem? Gdzie jest haczyk? Tak ludzie myślą, chociażbyś nie wiem jak zaklinał rzeczywistość. Gdy ludzie przestają ufać, to następnym krokiem będzie niechęć do pracy. Raczej zwycięży trend „piątek, piąteczek” i „jak ja nienawidzę poniedziałku” niż zapalanie się do wdrażania jak najdalej idących zmian. Tym bardziej, że przecież nie na lepsze, uważają pracownicy.

Bez realnego włączenia pracowników w firmę nie ma co liczyć na powodzenie wdrożenia jakiejkolwiek zmiany w dłuższej perspektywie. Nikt, kto przychodzi do roboty a nie do pracy,  nie ma siły myśleć jak sobie ją usprawnić, tylko ile minut zostało do wyjścia. Takie to trudne? Widocznie tak, bo jakoś od lat wszystko funkcjonuje podobnie. Niby czasy się zmieniają a podejście do wdrażania zmian się jakoś zacięło. Może nawet stan się pogorszył, ponieważ coraz więcej ludzi zaczęło się bać. Nie spytam, bo pomyślą, że nie wiem, a powinienem. Chodzę na seminaria, uczestniczę w webinarach i spotykam takich samych zalęknionych jak ja i utwierdzam się w tym, że tak po prostu jest. Potem dorabiam dobrą minę do złej gry i turlam beret dalej. Tak to najczęściej wygląda.

I dorabia się kolejną ideologię, która pozwala niby coś wytłumaczyć, a w rzeczywistości jest tylko wymówką. Takim przykładem dla mnie jest sortowanie ludzi wg pokoleń. Że niby Millenialsi to są tacy, a np. pokolenie X to tacy. W każdym pokoleniu są ludzie dobrzy i ci trochę mniej. Są zaangażowani i mający wszystko gdzieś. Dążący do zrobienia kariery i preferujący tzw. święty spokój. Kiedy przełożeni zrozumieją wreszcie, że takie szufladkowanie dla nich samych jest szkodliwe, bo usprawiedliwia unikanie konieczności poznania każdego członka zespołu z osobna? A skoro brak indywidualnego podejścia to rozwiązania są również szufladowe. To teraz wszyscy poznajemy 4 style zarządzania Blancharda. Pewnie każdy wyciąga notatki i przypomina sobie opisy poszczególnych stylów, jak mu pracownik spadł właśnie z rusztowania podczas reklamacji położonego na budynku tynku albo nie dojechała dostawa na budowę na czas i ekipa zeszła z placu budowy. Jednak trzeba mieć chyba właściwe DNA? Ja jestem wyjątkowo uprzedzony do jakiejkolwiek formy tresury. A niektóre szkolenia niczym się nie różnią od uczenia psa aportowania. Najgorsze jest dla mnie to, że wszyscy się cieszą, co nakręca spiralę, że wszystko jest w porządku. Tylko jaki sens ma oczekiwanie od tresowanego własnej inicjatywy?

***

Piosenka „Tubthumping” wydała mi się idealną niemal ilustracją wszechobecnego zjawiska usilnego forsowania doskonalenia w skazany z góry na porażkę sposób. Od lat wiadomo, w oparciu o konkretne przykłady, że udane wdrożenie to efekt zaangażowania się w eliminację marnotrawstwa, które można zdiagnozować w każdej firmie. W jednej w dużej skali, w innej w znacznie mniejszej, ale zawsze. I że jest to najczęściej suma drobnych zdarzeń, które dopiero razem pokazują siłę swojego oddziaływania na procesy. Tyle tylko, że kto ma je zidentyfikować? Zewnętrzny audytor? Może. Szef firmy w oparciu o swoje przekonania? Może. Problem w tym, że nawet jeśli ich diagnoza jest absolutnie trafna, to i tak trzeba zaangażować załogę w proces zmian. A skoro tak, to czy nie lepiej, aby ona sama zgłaszała obszary do usprawnień? Ale ona się nie zna na biznesie. Jak już coś wymyśli, to albo to jest całkowicie nierealne, albo koncert życzeń. To w takim razie trzeba byłoby sobie zadać pytanie: z jakiego powodu tak jest? Jak byli prowadzeni, skoro widzisz takie zagrożenie? Dlaczego nie czują realizmu w swoich propozycjach? Czego ich uczyliście do tej pory? Kogo zatrudnialiście? Czy byliście konsekwentni? Czy pokazaliście ramy biznesowe, wspólne cele? Czy oni wiedzą co razem chcecie osiągnąć i czy potrafią ocenić jaki wkład mają w realizację poszczególnych etapów? Jak są one ze sobą powiązane? Kto ma o to zadbać? Czy zanim ocenisz innych spojrzałeś na siebie? Czy zacząłeś naprawiać świat od siebie? Czy to jest zbędne, bo przecież jesteś idealny tylko ludzie są źli?

Łatwiej wymagać niż uczyć. Łatwiej oceniać niż poddać się ocenie. I do tego władza. Przecież mogę wydać polecenie zamiast wikłać się w jakieś zawiłe tłumaczenia. Przecież sam wierzę, że to dla ich dobra i ciężko mi zrozumieć, że tego nie przyswajają. Tracę cierpliwość i jestem coraz bardziej apodyktyczny. A oni coraz mniej są związani z firmą. Jedni i drudzy zaczynają budować swoje przekonania na coraz bardziej powierzchownych opiniach i naprawdę coraz trudniej trafić do domu. Szczególnie po pijaku.

-------------------

Emilian Wojda


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z

"When The Curtain Falls"

  Piosenka powstała w pierwszej połowie 2018 roku.  Na singlu ukazała się 17 lipca, promując album AOTPA. "When the curtain falls" to typowy hit, dynamiczny rock z atrakcyjnym riffem i emocjonalnym, krzykliwym śpiewem Josha. Zaskakuje natomiast tekst utworu, nietypowy dla  tego typu kompozycji. Opowiada o aktorce, która kiedyś była przedmiotem uwielbienia, ale uroda, sława i młodość przeminęły wraz z adoratorami oferującymi pierścionki zaręczynowe. Autor radzi jej aby odpoczęła. Żegna się z jej dotychczasowym wizerunkiem, który przestał być już porywający. Kurtyna, która opada po jej każdym przedstawieniu ma coraz bardziej gorzki smak. Aż przychodzi czas kiedy opada na zawsze. Sięgnąłem do tej piosenki po rozmowie z kolejnym rozgoryczonym menedżerem wysokiego szczebla, którego świat nagle runął w gruzy wraz z utratą eksponowanego stanowiska. które z sukcesami zajmował przez wiele lat. Dla takich osób to zwykle prywatna tragedia. Rzadko kiedy widzą w momencie zwolnienia celowo

"Creep" czyli trzeba wierzyć (w siebie).

Bohaterem piosenki zespołu Radiohead jest chłopak obsesyjnie zakochany w wyjątkowej i wręcz doskonałej (wg jego oceny) dziewczynie. Onieśmielony jej wyimaginowaną perfekcyjnością nie może się zdobyć na to, aby nawiązać z nią chociażby kontakt wzrokowy. Na przeszkodzie stoi zbyt niska samoocena. Taki odmieniec nie zasługuje przecież na obcowanie z aniołem ze snów. Thom Yorke napisał "Creep" w latach osiemdziesiątych, kiedy studiował jeszcze na Uniwersytecie Exter. Inspiracją była podobno dziewczyna, którą wypatrzył w tłumie na jednym z pierwszych koncertów zespołu.  Ten utwór rozbrzmiewał mi w głowie od kilku miesięcy ale jakoś nie mogłem znaleźć powiązania tekstu piosenki z żadnym tematem, na który chciałbym coś napisać. Pomogły coraz liczniejsze publikacje dotyczące zaufania. Trudno mówić o zaufaniu bez dotknięcia zagadnienia wiary w siebie. Nie sposób też nie zauważyć, że kryzys sprzyja zwątpieniu. Temu zjawisku ulegają w dużej mierze sprzedawcy. Ograniczony popyt i zmiany