Przejdź do głównej zawartości

"Just Like Heaven"


Robert Smith ma talent do tworzenia melancholijnych piosenek. W tym kawałku porusza temat zakochania, opisując uczucie, jakie łączy dwoje związanych ze sobą ludzi. "Just Like Heaven" to opowieść o pocałunku, który z dwójki prawie nieznajomych robi parę.
W momencie, w którym ich wargi się zetknęły widzimy, że autor z wrażenia traci przytomność. To doznanie jest tak intensywne, tak cudowne, że jego umysł wręcz nie potrafi go ogarnąć. Przestymulowywuje go to więc, po czym pada na ziemię jak rażony piorunem. Gdy się budzi, dochodzi do niego co się stało.
Uświadamia sobie, że wraz z pocałunkiem zakochał się na dobre, kobieta, która była jego obiektem westchnień wniknęła w jego duszę, stając się jej częścią. Może i teraz jest sam, jego wybranki nie ma przy nim, ale już na zawsze będą stanowić jedność. Wystarczył jeden moment, by ich życia zlały się ze sobą.

Niby mało skomplikowana opowieść o zakochaniu jakich wiele, gdyby traktować tekst wyłącznie jako dodatek do chwytliwej muzyki. Jednak analizując poszczególne słowa zobaczyłem mniej oczywisty wydźwięk. Inspiracją do wybrania tematu dzisiejszej publikacji był zasadniczo pierwszy wers piosenki: „Pokaż, pokaż, pokaż mi jak zrobiłeś tę sztuczkę”. Moje myśli poszły w kierunku tego jak dochodzi do zauroczenia. A stąd już tylko jeden krok do wywierania wpływu i zaledwie dwa do manipulacji. Zdaję sobie sprawę, że do tych skojarzeń doszło prawdopodobnie dzięki sąsiedztwu z innymi bodźcami, ponieważ wokalista The Cure niekoniecznie chciał, aby interpretacja tego utworu przybrała taki obrót. 

I rzeczywiście zastanawiałem się ostatnio nad coraz powszechniejszą praktyką pozycjonowania swojego wizerunku dzięki prostemu zabiegowi. Osoba chcąca być postrzegana jako wyjątkowa, skuteczna tam, gdzie inni nie dają rady wymyśla kłopot, który albo w ogóle nie istnieje, albo występuje incydentalnie. Potem obala błędną (przez siebie postawioną tezę) pokazując tym swoją wielkość. Masy się w niej zakochują. Tysiące polubień, poleceń i komentarzy podbijają bębenek. I wszyscy czują się jak w niebie. Czyż to nie wspaniałe? Czy ktoś komuś robi krzywdę? Przecież nie trzeba temu ulegać. Mamy podobno wolną wolę.

Drugim prawdopodobnym powodem przybranego kierunku mojego rozumowania była rozmowa z fantastyczną i do bólu szczerą redaktorką z jednego z wydawnictw, do którego wysłałem swoją książkę. Powiedziała, że książka jej się bardzo podoba. Jest inna, ciekawie napisana, mądra (od razu urosłem kilka centymetrów), ale jej nie wydadzą, bo ludzie wolą poradniki. Nieważne, że dajesz kilka razy więcej i znacznie cenniejszych wskazówek. Odbiorca chce 10 sposobów na zwalczanie grypy, albo 20 najczęściej popełnianych błędów i porad jak ich unikać. Wszystko na góra 200 stronach wliczając obrazki, bo koszt druku i promocji wysoki, a cena powinna być 39,90 na półce, żeby nie odstraszała. Tak wygląda rynek i nie ma co się kopać z koniem. Miałem dwie możliwości. Zostawić tak jak jest, czyli w self-publishingu, nie licząc na zawrotną sprzedaż, albo przeredagować zgodnie z wiodącym trendem. Ta druga opcja daje dodatkowe możliwości. Z jednej książki można zrobić dwie i wydać jako nowe. Wystarczy podkreślić konkretne rady, rozbudować je, a usunąć filozoficzne wstawki. Jeśli zabraknie treści, to można się posiłkować zawartością artykułów napisanych po wydaniu książki. Dwa, trzy tygodnie roboty. Mój wybór. Gdybym stawiał na zasięgi, zarobek, popularność – nie zastanawiałbym się tylko wybrał opcję drugą. Ponieważ ja naprawdę napisałem książkę tylko dlatego, że namówili mnie do tego czytelnicy moich artykułów, zostałem przy wersji pierwszej. Nie myślałem o zarabianiu i rozgrywaniu popularności. Natomiast wiem przynajmniej, że książkę kupili tylko ci, którzy naprawdę chcieli. Nie zmusił ich do tego żaden zabieg marketingowy. 

Czy to ma sens? W dodatku w wydaniu gościa, który zjadł zęby na sprzedaży? No właśnie, po latach czegoś wreszcie nie musiałem sprzedawać i chętnie z tej możliwości skorzystałem. Dzięki temu też mogłem zobaczyć w pełnym wymiarze co można zrobić aby uaktywnić sprzedaż, jaki to miałoby wpływ (można nawet wyestymować w sztukach), opierając się na konkretnych analogicznych przykładach.

W zestawieniu z tymi przemyśleniami piosenka „Just Like Heaven” nabrała dla mnie takiego, a nie innego wymiaru. Ten niebiański pocałunek, który zmienił życie bohaterów utworu przypomina mi w swojej konstrukcji zabiegi zmierzające do zauroczenia. 

Oddziaływanie na emocje może przybierać różne formy z manipulacją włącznie. Mało tego, ta ostatnia kusi coraz bardziej. Z prostego powodu. Trzeba realizować cele. Gdy twoje serce wzdycha do wymiernych kwot pieniężnych, to jakimś trafem przestaje widzieć ludzi. To cala filozofia. Bazując na miesięcznych wynikach biznes staje się bezosobowy. Pracownicy zamieniają się w narzędzia a współpraca ogranicza się do kontroli realizacji celu. Na takim gruncie nie da się zasiać umiejętności miękkich. Najpierw trzeba dostrzec ludzi. Jeśli ktoś zakochał się w bogactwie, to przecież zawsze można zarobić więcej. Taki człowiek nie tyle chce być bogatszy, tylko bogatszy od innych. Wpada w spiralę. Zaczyna ludzi kupować nie wiedząc, że kupić ludzi to nie znaczy kupić ich miłość. Zorientuje się, kiedy zostanie sam. Póki co wszystko wskazuje na to, że zmierza we właściwym kierunku. Bogaci się przecież, a w to, że będzie samotny po prostu nie wierzy. Traktuje raczej jak życzenia składane przez nieudaczników, niepotwierdzone reprezentatywnymi badaniami. Mydlenie oczu atmosferą, relacjami, chemią to bajki dla słabych, którzy nie potrafią sami pokierować swoim życiem. 

To „stare” myślenie nadal jest silnie reprezentowane. Z jednej strony grozi mu poważne zachwianie, bo coraz to młodsze pokolenia są znacznie mądrzejsze. Wcale nie jest tak, że nie chcą więcej pracować. Nie chcą więcej pracować na kogoś, a to kolosalna różnica. Z drugiej rozwój narzędzi i kanałów dotarcia pozwala szerzej i głębiej manipulować tak, aby inni realizowali twoje cele.

Ludzie pragną akceptacji, zauważania. Miłości. Często szukają tego podświadomie. Nawet w sprawach zawodowych wewnętrzna potrzeba się nie zmienia. Czemu by więc nie wykorzystać tego do osiągnięcia swoich celów? Dlaczego nie zmanipulować, tak troszkę, aby w zamian za fałszywą przyjaźń dostać to, czego potrzebuję? Przecież teoria sprzedaży jasno mówi – poznaj swojego klienta. Znajdź jego potrzeby. Dzięki nim – wygrasz to, czego pragniesz. Sprzedasz mu wszystko, nawet rzeczy, których on sam nie potrzebuje. To nic, że igrasz z ludzkimi emocjami – przecież to biznes! Naucz się oddzielać sprawy zawodowe od prywatnych. Jesteś mistrzem negocjacji. Tylko – jak się potem człowiek czuje, gdy sam wpada w pułapkę manipulowania?

Manipulator, aby oczarować innych, przybiera maskę. Wydaje się, być sympatyczny, ciepły, przyjazny. Jeśli jednak lepiej mu się przyjrzysz, dostrzeżesz, że jego zachowanie jest sztuczne. Charakterystyczne jest też to, że manipulator zachowuje się tak, jakby cię znał od zawsze. Jeśli chcesz przynajmniej czasem obronić się przed manipulacją trzeba niestety być bardzo uważnym, co jest piekielnie trudne, bo przecież rozgrywane są emocje. Sporo jednak można zauważyć. I to bardziej sercem niż rozumem. Ważne jest bowiem przede wszystkim to, co czujesz. To jest jeden z twoich najskuteczniejszych bezpieczników.

W życiu codziennym bardzo często zauroczenie i zakochanie jest mylone z miłością. Te pierwsze to zwykła emocjonalna reakcja, trochę bez kontroli. To takie lubienie za ładny wygląd. Kto nie zna tej początkowej fascynacji, gdy nowy etat lub biznes zachęcają obietnicami błyskawicznej kariery, zdobywania kolejnych poziomów w hierarchii ważności i zarabiania coraz większych pieniędzy? Z czasem człowiek zauważa coraz więcej rys i pęknięć na tym obrazie i zaczyna się zastanawiać, dlaczego znowu się nie udało. Dlaczego obietnice nie sprawdziły się w praktyce? I chęć do współpracy znika, o ile w ogóle zdążyła się pojawić. Nie znika natomiast najczęściej mechanizm, który spowodował twoje zauroczenie. Po odcierpieniu rozczarowania zwykle znów mamy tendencję do pchania się w podobne klimaty. Najczęściej dlatego, że je znamy, a strach przed czymś zupełnie nowym jest większy niż obawy przed kolejnym zawodem. Ja tak mam, mimo że jestem z tych odważniejszych. 

***

O tym też jest piosenka „Just Like Heaven”. Bohater nie jest już z tą kobietą, ale wydaje mu się, że nadal ją kocha. My też, uzależnieni od pewnych przekonań lub idąc za tymi, którzy potrafią nam je odmienić, często odrywamy się od rzeczywistości. Weźmy jako przykład tkwiący powszechnie w mózgach mit o wynagrodzeniach, z którym już wiele lat temu rozprawił się profesor Robert Reifuss. Udowodnił w badaniach, że złudzeniem jest założenie, że wynagrodzenie zachęca do pracy. W rzeczywistości płaca motywuje jedynie do jej podjęcia. Motywacja zależy nie od wysokości pensji, ale od różnicy między wynagrodzeniem otrzymywanym (lub obiecanym) a oczekiwanym. Drugi mit zakłada, że premie skłaniają do osiągania lepszych wyników. Według Reinfussa skutkiem stosowania premii jest tylko podnoszenie przez pracowników oczekiwań płacowych. Mimo to wciąż wynagrodzenie i standardowe systemy premiowe i prowizyjne są w przewadze jeśli chodzi o płace w działach handlowych.

Z jednej strony bardzo łatwo dzisiaj zauroczyć drugiego człowieka. Jest dostęp do całej gamy narzędzi, które to ułatwiają. I jest cała masa ludzi żyjących z tego, żeby te narzędzia sprzedawać. Ale na szczęście przyroda zawsze dążyła do równowagi. Coraz więcej ludzi dostrzega różnicę między fascynacją a prawdziwym uczuciem. Atmosfera w pracy staje się elementem kluczowym. Nie sposób jej wypracować w kilka dni. To z reguły wieloletnie procesy kształtujące kulturę organizacyjną opartą na wartościach. Według wielu badań przeprowadzonych na przestrzeni lat potwierdziło się, że pracownicy w mniejszym stopniu akceptują wysoko specjalizowanego szefa, który jest jednocześnie tyranem czy chamem. Wolą nadzór ze strony osoby może mniej kompetentnej, ale bardziej ludzkiej. Chętniej idą za liderem, który widzi w nich osoby, a nie jedynie numery statystyczne i „targety” do wyrobienia. Firmy zaczęły łaskawiej patrzeć na te kwestie. Nadal częstym zjawiskiem jest zwalnianie za słabe wyniki zanim upłynie odpowiedni czas do zbudowania solidnych fundamentów ich osiągania. Zanim efekty przyjdą ze względu na zaangażowanie a nie splot sprzyjających okoliczności wynikających głównie z koniunktury. Niemniej człowiek staje się coraz częściej ważny nie tylko w deklaracjach. To dobry znak. Szacunek do drugiego człowieka stawia naturalną zaporę przeciwko manipulacyjnym zakusom. Nie ma po prostu takiej potrzeby.

Podobnie jest z klientami. Rozwijane przez lata relacje biznesowe w znacznej mierze oparte są na zaufaniu. Wspólne stawianie czoła sytuacjom trudnym, pozwalające poznać prawdziwe oblicze partnera handlowego czy współpracownika, zaczyna owocować zmniejszaniem znaczenia procedur i umów w zamian za dzielenie się odpowiedzialnością i gotowością do ponoszenia konsekwencji. Żadna ze stron nie obawia się ponieść chwilowych kosztów ponad zakładane, gdyż wie, że w długim okresie korzyści będą udziałem wszystkich zainteresowanych. Poświęcenie przestaje być nawet elementem zimnej kalkulacji, staje się bardziej naturalnym sposobem funkcjonowania między stronami.
Codzienne małe działania nabierają ważnego znaczenia. Napełniają rezerwowe zbiorniki wiarygodności i gdy na horyzoncie pojawiają się jakieś nieporozumienia, zostają one szybko wyjaśnione, zanim przerodzą się w duży konflikt. 

Wzajemny sposób odnoszenia się do siebie emanuje przykładem na innych. Traktowanie najmniej ważnej osoby w przedsiębiorstwie mówi najwięcej o prawdziwej postawie człowieka. A pilnych obserwatorów jest wokół nas wielu. Z naszego codziennego zachowania wyciągają wnioski. Coraz trudniej ich nabrać. Może lepiej zatem tego nie robić? I wielu tego unika mając spokój. Spora część ulega jednak fascynacji uzyskiwania szybkich zysków poprzez rozkochiwanie w sobie tych spragnionych akceptacji, których wciąż jest ogromna liczba. A skoro czują się potem jak w niebie? Choćby tylko chwilowo?

Ja w praktyce sprawdziłem słuszność twierdzenia Ziga Ziglara:  „…nie budujesz biznesu. Budujesz zespół. On tobie zbuduje biznes…” Na złudzeniach z kolei nie zbudujesz zespołu. Szkoda, że wielu szefów wciąż tego nie dostrzega. Wolą mamić. I tak przecież pokocha. Poza tym to nie kosztuje. Na razie.
-------------------
Emilian Wojda

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z

"Opium"

  Dead Can Dance to niezaprzeczalnie wyjątkowa grupa prezentująca alternatywne spojrzenie na światową muzykę z wyraźnymi wpływami gatunków zaliczanych do szeroko pojętego dark independent. Powstała w 1981 r. w Melbourne z inicjatywy Brytyjczyka Brendana Perry'ego, do którego wkrótce dołączyła Australijka Lisa Gerrard. W 1982 r. zdegustowani wąskimi horyzontami tamtejszej sceny muzycznej przenieśli się do Londynu. Tam w ciągu roku podpisali kontrakt z najsławniejszą wówczas wytwórnią muzyki alternatywnej – 4AD. Gdy właściciel firmy – Ivo Watts-Russell – usłyszał ich nagranie demo, był wprost zauroczony. Wrażenie zrobił na nim nie tylko nieziemski głos Lisy, ale również poczucie, że ma do czynienia z czymś absolutnie oryginalnym. W roku 1983 Dead Can Dance zarejestrowali sesję dla Johna Peela, a niedługo później światło dzienne ujrzał ich pierwszy album zatytułowany po prostu Dead Can Dance, stanowiący kolekcję ich wcześniejszych utworów. Nie okazał się wielkim sukcesem. Podobno głów

"House Of Cards"

  Piosenka „House Of Cards” zespołu Radiohead jest o mężczyźnie, który zachęca kobietę, aby porzuciła męża („pocałuj męża na dobranoc”) i została jego kochanką. Bez względu na konsekwencje tej decyzji. Tytułowy „domek z kart”, o którym kobieta powinna „zapomnieć”, stanowi metaforę jej obecnego małżeństwa. Thom Yorke sugeruje tym samym, że dotychczasowego związku nie charakteryzowała stabilność i może on rozpaść się w każdej chwili. Nie warto zatem się zastanawiać, ale natychmiast odejść i zacząć budowę nowego, nawet jeśli nie będzie on niczym więcej, jak tylko kolejną kruchą konstrukcją. W 2009 roku utwór otrzymał trzy nominacje do Nagrody Grammy, w kategoriach „Best Rock Performance by a Duo or Group with Vocal”, „Best Rock Song” i „Best Short Form Music Video”. Chociaż Radiohead przegrało każdą z wymienionych rywalizacji, podczas tej samej ceremonii zespół zdobył statuetkę za „In Rainbows” w kategorii najlepszego albumu alternatywnego. Eksperymentalny wówczas teledysk w reżyserii Jam