Chris Cornell w jednym z wywiadów przyznał, że pisząc tekst do "Black Hole Sun" bardziej starał się bawić słowami niż zawrzeć w nich jakiś głębszy sens. Sam tytuł Chris usłyszał kiedyś przypadkowo w audycji radiowej. Wydał mu się na tyle fascynujący, że postanowił natychmiast go wykorzystać.
Prawdopodobnie właśnie taki spontaniczny odruch spowodował, że ten kawałek nie ma zasadniczo żadnego z góry ustalonego przesłania. Możemy bez skrępowania wyciągać z niego to, co w danym momencie naszego życia będzie nam pasowało. Mimo przyjemnej, miłej dla ucha melodii nie jest to jednak zbyt wesoły utwór.
Skoro twórca sam zaznaczył, że dopuszcza dowolność interpretacji, interesująca może być ta mówiąca, że autor wyraża w tej piosence swoje rozczarowanie światem, w którym lepiej powodzi się niegodziwcom, podczas gdy uczciwi i dobrzy ludzie spotykają się z nieszczęściami. Sądząc po tym, że chciałby zachować swą młodość można wyciągnąć wniosek, że w dzieciństwie świat wydawał mu się znacznie prostszy i dopiero teraz cała ta niesprawiedliwość zaczyna go mocno uderzać. Nawiązania do biblijnego węża, symbolu grzechu w pierwszych wersach zaczynają wtedy być w takim ujęciu uzasadnione. Melancholijny klimat w zestawieniu z tytułem dopełnia obraz.
Kiedy trzy razy pod rząd puściłem sobie wczoraj ten niewątpliwie najbardziej znany przebój Soundgarden nie miałem wątpliwości. Wyjątkowy nastrój kompozycji, stanowczo przedwczesna śmierć świetnego muzyka i skojarzenie czarnej dziury z byciem w głębokiej d… zdecydowały, że napiszę o pechu. Tym bardziej, że mamy okres przedświąteczny i zaraz wszyscy zaczniemy sobie życzyć szczęścia. Każdy go pragnie dla siebie i bliskich a jednocześnie tak wiele osób ewidentnie odczuwa jego brak.
W polskiej kulturze myślenie w kategoriach „mam pecha” nie tylko nie jest czymś wstydliwym, ale czymś naturalnym, a nawet niekiedy pożądanym. Jesteśmy w światowej czołówce tych, którzy są pewni, że ciąży nad nami fatum. Wielu z nas wręcz przeżywa duchową ekstazę chwaląc się innym, jakimi są pechowcami. Wiadomo, że pechowiec zawsze ma czym zabawić towarzystwo. Weźmy na przykład takiego Jasia Fasolę. Śmieszy, jak rzadko kto. Wiadomo też, że nad pechowcem wszyscy się litują i jest szansa, że go w czymś wyręczą. Pech się wielu z nas po prostu opłaca. Zawsze przecież jest na co zwalić. Jak już nie na "onych", to na pecha. Przyciśnięci usprawiedliwiamy się często tym, że to wcale nie jest tylko polskie. Hindusi przecież też mówią „taka karma”. Problem w tym, że to bardzo słaba wymówka, ponieważ wynika z niezrozumienia. Karma kojarzy się bowiem potocznie z karą za złe uczynki i nagradzaniem za dobre w poprzednich wcieleniach. Na pewno jednak nie z sytuacją, którą właśnie tworzymy lub którą stworzyliśmy jakiś czas temu, w obecnym życiu.
Myślenie, że stwarzamy sobie karmę na bieżąco już nie jest tak oczywiste. Kończąc szkołę podstawową gromadzimy zasługę karmiczną wystarczającą, by pójść do szkoły średniej. Zdając maturę, mamy zasługę karmiczną umożliwiającą studia. Kończąc studia mamy taką karmę, która umożliwia nam podjęcie pracy w zawodzie. Oczywiście, wszystko działa do momentu, kiedy na horyzoncie nie pojawi się nasz polski pech - czyli brak ofert pracy i niechęć do podjęcia własnej inicjatywy w celu zarobkowania. Tak to wygląda w największym uproszczeniu.
Najpopularniejsza definicja karmy podkreśla, że to przyczynowość wydarzeń zachodzących w naszym życiu. Ich przyczynami są z kolei nasze intencje. Intencje to myśli, oczekiwania, zaślepienia, ale także emocje - te pozytywne, jak i negatywne. Pozytywne myśli i emocje dają w rezultacie dobrą karmę, a negatywne - złą. Dodać trzeba, że w popularnym ujęciu karma wynika z uczynków. Można się z tym zgodzić, ale należy też uwzględnić prosty fakt, że dominuje teoria, że nie ma uczynków bez intencji (nawet w afekcie). To by oznaczało, że karma nie ma nic wspólnego z pechem w rozumieniu wypadku losowego. Pójście w analogię pecha z karmą jest zatem chybione. Myśląc o pechu raczej nie dopuszczamy myśli, że sami jesteśmy przyczyną jego występowania.
Skoro uporałem się z karmą, aby nam już nie mieszała w rozważaniach nad naszym polskim pechem, możemy do niego powrócić.
Pozwoliłem sobie na prowokacyjną insynuację, że pech jest czymś wygodnym. Pójdę krok dalej. W niektórych kręgach pech jest tak modny, że w ogóle nie da się przebić z żadną pozytywną informacją, bo nie ma na nią zapotrzebowania. Nikt się nie interesuje szczęściarzem. Co innego pechowiec. On zawsze może liczyć na wsparcie, dobre słowo, poklepanie po plecach, a czasami nawet na konkretną pomoc w gotówce (na wieczne nieoddanie). Może się licytować z innymi, kto ma większego pecha. A szczęściarz jest zwyczajnie nudny. No bo o czym tu mówić, jeśli komuś jest wspaniale? Współczucie podkreśla poza tym to, że jesteśmy dobrzy. Nie chcemy być uważani za ludzi złych.
Taki tok rozumowania wskazywałby, że pechowcy to manipulanci. A z tym nie sposób się zgodzić. Może to dotyczyć jakiejś wąskiej grupy, ale nie byłoby uczciwe rozciągnięcie tego na wszystkich, którzy uważają, że nie mają szczęścia w życiu. Przecież znamy takich, którym naprawdę nic nie wychodzi. Czego się tkną, to sknocą. Nikogo przy tym nie wykorzystują, bo ich pech wydaje się być bezinteresowny. Co więcej, często są karani za swojego pecha. Tak to wygląda na pierwszy rzut oka i z ich punktu widzenia. Przecież ze swojego pecha nie mają żadnych korzyści. Tutaj mimo wszystko pojawia się pewna wątpliwość. Dziś może nie mają, ale z dużym prawdopodobieństwem w przeszłości mieli. Przeszłość minęła, a oni dalej funkcjonują według tego samego, już nieważnego scenariusza. Może inaczej nie potrafią? A może podświadomie im się wydaje, że nic lepszego już ich w życiu nie spotka? Zawsze z czegoś to się bierze.
I pojawia się żyzna gleba dla wszelkiej maści doradców. Mają z kim pracować i niestety często nie przebierają w środkach. Nie diagnozują sytuacji należycie, aby być pewnym, że w danym przypadku potrzeba terapii, a w innym wzmocnienia samooceny, a jeszcze w innym ukierunkowanej pracy nad rozwojem duchowym. Każdy przypadek może być inny, bo dotyczy innego człowieka. Nie do każdego trafią zawołania typu: „jesteś kowalem własnego losu”, „myśl pozytywnie”, „szukaj szczęścia w sobie, a nie na zewnątrz”. Większość w ogóle nie zrozumie słusznej skądinąd uwagi, że zamiast zamęczać się pytaniami „dlaczego mam pecha” wystarczy pamiętać, że każdego dnia może spotkać swoją szansę. Trzeba tylko być czujnym i uważnym.
To zbyt proste na zbyt skomplikowane zagadnienie. Wiara w sukces, radość z tego co mam, zaufanie, zmysł obserwacji. Nikt nie będzie polemizował z tym, że to filary powodzenia w życiu. Ale jak do tego dojść? Tutaj kryje się środek ciężkości.
Nie pomaga kulturowe wpajanie przez lata, że zarówno w przypadku szczęścia, jak i pecha w życiu, główną rolę odgrywa ślepy traf, który w jednakowym stopniu przydarza się wszystkim ludziom. Jest w stanie w okamgnieniu zmienić wszystko na lepsze lub na gorsze. Własna sprawczość czy karma (w prawidłowym rozumieniu) zbyt słabo się przebija w procesie wychowywania lub jest źle dopasowana do konkretnej osoby. Przecież podanie tej samej recepty na różne schorzenia jest z zasady nielogiczne. Przygotowana przez rodziców szczegółowa ścieżka rozwoju dla swojej pociechy czasem działa, a niekiedy nie. Ciekawe dlaczego?
Richard Wiseman, profesor uniwersytetu w Hertfordshire, autor książki: „Kod szczęścia”, pokusił się o sformułowanie recepty na szczęście. Przez osiem lat prowadził badania na dwóch grupach: szczęśliwcach i pechowcach, i odkrył, że szczęście nie zależy od wyjątkowych umiejętności, zdolności parapsychicznych, inteligencji czy darów losu, ale jest stanem umysłu, z którego wynika stosunek do świata i sposób zachowania. Nikt nie rodzi się pechowcem ani szczęściarzem. Każdy indywidualnie decyduje, czy życie będzie przysparzało mu radości czy łez. A więc jednak nie ma czegoś takiego jak pech. Są ludzie, którzy potrafią dostrzegać szansę lub ją przeoczyć. Są tacy, którzy ufają swojej intuicji lub ją ignorują. Ci co się programują na to, że będzie lepiej doświadczają tego częściej niż ci, którzy oczekują kolejnego pecha. Jeśli ktoś potrafi negatywne wydarzenie odebrać jako swoistą lekcję, która pomoże w przyszłości, na pewno spotka więcej szczęścia niż ten, kto podchodzi do niego jak do złośliwości losu. Profesor Wiseman sugeruje wyraźnie, że każdy może zaczarować los. Jednym przychodzi to łatwo, inni muszą nad tym popracować i są na to skuteczne ćwiczenia. W tej grze można się posuwać do przodu po planszy.
Zawsze można powiedzieć, że to jedna z teorii i skwitować to znajomym stwierdzeniem: dobra, dobra, ja wiem swoje. Mam w życiu pecha. Inni w takiej samej sytuacji mają zdecydowanie lepszy wynik ode mnie. Całkiem możliwe, ale wtedy warto sięgnąć do swoich własnych osiągnięć. Czy pozytywne wyniki pojawiały się częściej przy dobrym nastawieniu, czy wtedy kiedy przekonany byłem, że nic się nie uda? Raczej nie przeprowadzamy takich analiz. A szkoda.
Lubimy mówić o pechu z jeszcze jednego powodu. Otóż szczęście trudno zdefiniować. Dla każdego oznacza coś innego. Nieszczęście za to bardzo łatwo określić. Od razu zauważymy, gdy ktoś jest nieszczęśliwy i tak samo szybko zorientujemy się, że sami jesteśmy w takim stanie. Ale idąc z kolei tym tropem też możemy sobie pomóc. Możemy bowiem ustalić sami ze sobą czego nie robić, aby nie być nieszczęśliwym i w rezultacie ograniczyć zasięg dopadającego nas pecha. Bo skoro badania potwierdziły, że poczucie szczęścia w dużym stopniu jest konsekwencją naszego sposobu myślenia i nawyków, to dlaczego nie pójść w tym kierunku?
Pierwszym skojarzeniem jest dla mnie czekanie na przyszłość. Powtarzanie sobie "będę szczęśliwy, gdy..." to jedna z najprostszych dróg do tego, by popaść w kłopoty, bo zawsze kładziemy wtedy zbyt duży nacisk na warunki życia. A poprawa tych warunków wcale nie musi prowadzić do szczęścia. To się dopiero okaże.
Drugim, opisywanym już przeze mnie w poprzednich artykułach, czynnikiem potencjalnego słabego samopoczucia jest gonitwa za rzeczami. Ona nie ma po prostu końca. Poczucie, że mamy pecha bo stać nas na połowę tańszy samochód niż sąsiada może przesłonić wszystko co naprawdę jest istotne dla nas samych.
Kolejnym punktem, który na gorąco przychodzi mi do głowy jest niewątpliwie swoisty paradoks. Otóż jeśli czujemy się nieszczęśliwi, to najczęściej unikamy ludzi. A to nas jeszcze bardziej dołuje. Przeświadczenie o tym, że nikt mnie nie lubi i nikomu nie jestem potrzebny rodzi się wówczas wyłącznie w mojej głowie i nie ma żadnego potwierdzenia w rzeczywistości.
Bardzo destrukcyjnie wpływa na nas ustawianie się w pozycji ofiary. Przecież jeśli uważamy, że wszystko jest poza naszą kontrolą i życie po prostu chce nam dokopać, to widzimy tylko te zdarzenia, które potwierdzają postawioną tezę. Dobrych rzeczy nie widzimy najnormalniej w świecie wcale. Na pewno też nie zrobimy nic, aby to zmienić, bo niby na co? Podobnie z pesymizmem. Jest coś takiego jak samospełniająca się przepowiednia.
Ciekawym zjawiskiem jest też narzekanie. Jeśli ktoś ma dużą skłonność do biadolenia, to nawet nie zdaje sobie sprawy, że programuje swój mózg. A jest to organ uwielbiający efektywność. Tak ustawia przepływy między neuronami, aby w przyszłości było łatwiej. Narzekanie po kilku powtórzeniach staje się zachowaniem „domyślnym” i potem piekielnie trudno to odwrócić.
I na koniec (chociaż mógłbym wymienić więcej) przekleństwo porównywania się z innymi. Każdy z nas jakoś dziwnie doświadczył, że wychodzi na tym gorzej a nie lepiej, a uparcie w to brnie zasadzając w sobie przekonanie, że często mamy jednak pecha.
***
Nie ulga wątpliwości, że o postrzeganiu świata decyduje nasze nastawienie. Często narzekamy na przykład na pogodę. W lecie za gorąco, w listopadzie za mokro, a w zimie za zimno. W Norwegii jest takie powiedzenie: „nie ma złej pogody, tylko nieodpowiednie ubranie”. Można inaczej?
Z innej strony. Jeśli koncentrujemy się tylko na złych rzeczach to głównie je widzimy. Jeśli dostarczymy klientowi 100 transportów na czas, a 2 razy nawalimy, to co widać? Powiecie, że to co innego. Całkiem inne zagadnienie. Trochę tak, ale jest ściśle powiązane z mechanizmem postrzegania. Bo jeśli wkradnie się wątek: „dlaczego właśnie to mnie spotkało”, to proste rzeczy urastają do rangi fatum. Zaczynamy im przypisywać zbyt dużą wagę. Rzadko kto podchodzi do zjawisk statystycznie, gdy pojawiają się emocje. Mamy tendencje do wyolbrzymiania, stosowania dużych kwantyfikatorów i jednocześnie niedoceniania lub wręcz niedostrzegania tego, czemu sami nie nadaliśmy istotnej wagi. To czy mamy pecha czy szczęście jest czynnikiem bardzo umownym, subiektywnym.
Sprawę też komplikuje to, że nie jesteśmy w stanie myśleć konsekwentnie w ten sam sposób we wszystkich sytuacjach. Za każdym razem dostrzegamy jakieś specyficzne uwarunkowania, co pociąga za sobą określoną interpretację zjawiska. Dwa przykłady:
- Jeśli w totolotku wypadłyby cyfry: 1 2 3 4 5 6, to uznalibyśmy, że to rzeczywiście wynik losowy, czy raczej doszukiwalibyśmy się jakiegoś przekrętu? I po co nam o tym w ogóle myśleć, przecież to gra losowa nawet z nazwy.
- Dowiedzieliśmy się, że pieszy ginie w wypadkach 8 razy częściej niż kierowca samochodu. Czy w takim razie powinniśmy z imprezy wracać autem, bo idąc pieszo może nas ktoś potrącić? A to czy złapie nas policja pozostawić kwestii pecha lub szczęścia? Na pewno nie. Co to za pytanie?
Takie samo, jak sugerowane w piosence Chrisa Cornella „Black Hole Sun”. Czy naprawdę jest mi tak źle? Czy rzeczywiście łatwiej żyć niegodziwcom? Może tylko tak mi się wydaje i jak spojrzę jeszcze raz to zobaczę coś zgoła innego?
Wszystkim czytelnikom życzę, aby pech omijał Was szerokim łukiem.
----------------
Emilian Wojda
Komentarze
Prześlij komentarz