Przejdź do głównej zawartości

"True Faith"

 

Dla członków kultowej formacji Joy Division samobójcza śmierć Iana Curtisa oznaczała definitywny koniec tego projektu. Nie wyobrażali sobie jego kontynuacji bez charyzmatycznego lidera. Chcieli jednak dalej uprawiać muzykę. Przybrali nazwę New Order i choć na początku korzystali z materiału powstałego jak zespół Joy Division jeszcze istniał, to po wydaniu singla „Ceremony” byli już pewni, że muszą poszukać całkiem innego oryginalnego brzmienia. Sceptycznie nastawionych krytyków muzycznych zatkało. New Order stworzył własny styl będący udaną mieszanką tego co było najlepsze w Joy Division z klimatami zarezerwowanymi dotychczas dla takich kapel jak np. Kraftwerk.

Ten zachowujący idealne proporcje koktajl stał się daniem obowiązkowym serwowanym w każdym liczącym się klubie dyskotekowym w latach 80-tych i 90-tych.

Jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów grupy jest niewątpliwie „True Faith”. 

Bernard Sumner w jednym z wywiadów przyznał, że "True Faith" to piosenka o uzależnieniu od heroiny. Sam wokalista nigdy nie brał, ale nie przeszkodziło mu to we wczuciu się w rolę narkomana opowiadającego nam o tym, czym jest dla niego narkotyk.

Z tekstu wynika jednoznacznie, że całe życie bohatera kręci się właśnie wokół tej używki. Zaczął brać by pozbyć się strachu przed dorosłością. W dzieciństwie wszystko wydawało mu się o wiele prostsze, więc by uniknąć odpowiedzialności, która przychodzi wraz z samodzielnym życiem ucieka w świat narkotycznych wizji. Nie musi o nic dbać. Odpływa z tego świata i uwalnia się od wszelkich ziemskich trosk.

Zdaje sobie sprawę, że prędzej czy później wpakuje się w poważne kłopoty. Niestety ta świadomość nie wystarcza by przestał brać. Pociąg do heroiny jest zbyt wielki. Przecież tak łatwo rozwiązuje ona wszystkie problemy. Co tam konsekwencje. Ważne, aby chociaż jeszcze na chwilę odciąć się od rzeczywistości.

Słuchając tego utworu, za każdym razem mam trochę inne skojarzenia. Teraz padło na analogię do wszechobecnego zjawiska, jakim jest mówienie wszem i wobec, że trzeba zmian, a jak przyjdzie co do czego to zatrważająca większość woli kurczowo trzymać się tego co stare, sprawdzone, znane. Ładują w siebie ten narkotyk, chociaż świadomość, że prowadzi to do komplikacji, a nawet czasem katastrofy, nikomu nie jest obca.

Mało tego. Mam wrażenie, że dotykamy jednego z największych paradoksów współczesnego świata. Żyjemy w czasach kultu rozwoju osobistego. To przybiera już postać jakiejś wiodącej religii. Towarzyszy temu ogromna presja. Gdzie nie spojrzymy, wszyscy niby coś robią. Podróżują, uprawiają sport, dużo czytają, szkolą się, uczą się języków. Nie mają czasu na nudę, rozwijają się. Zapewniają, że boją się tego, że kiedyś staną w miejscu. A trzeba gonić, bo wszędzie słyszymy o potrzebie świadomego życia, chwytania chwil i wyciskania z nich wszystkiego, co najlepsze. Dążenie do szczęścia, bez kompleksów, ale z wiarą, że uda się osiągnąć sukces uznawane jest za ideał współczesnego życia. Jeden czy drugi coach z entuzjazmem woła, że wystarczy tylko mocno chcieć i konsekwentnie dążyć do celu, a na super efekty nie będzie trzeba długo czekać.

Nie brakuje też apologetów nieomylnego przekonania, że brać sprawy w swoje ręce to założyć własny biznes. Przecież to takie proste. Jeśli chcesz mieć dużo wolnego czasu i zarabiać godne pieniądze. Jeśli nie cieszy cię praca od świtu do nocy, tęsknisz za posiadaniem pełnej kontroli i wolności finansowej. Jeśli chcesz być spełniony i robić tylko to co lubisz i jednocześnie uwolnić się od beznadziejnego szefa – wystarczy założyć własną działalność. Trzeba tylko odwagi. Podglądanie innych w mediach społecznościowych ma być świadectwem, że tak właśnie jest.

Tylko dlaczego w takim razie zgadzamy się z tym, a jednocześnie nic w tym kierunku nie robimy? Niektórzy oceniają, że dotyczy to nawet 95% populacji. Nie wiem czy to trafiony wskaźnik, ale na pewno zdecydowana większość uczestników szkoleń nie wdraża w życie tego co właśnie poznali. Z wypiekami na twarzy czytają setną mądrą książkę i na serwowaniu chwytliwych cytatów kończą. Coś jest z nimi nie tak? Czy rzeczywiście tylko strach ludzi powstrzymuje i jak się ośmielą, to wtedy wszystko ruszy z kopyta?

Dobrze by było. Moim zdaniem niestety jest to tylko znikoma część tzw. prawdy. Lęk i strach mają swój udział. Ale jest wiele innych czynników towarzyszących i spłycanie tego zagadnienia przynosi więcej szkody niż pożytku.

Nie widzę sprzeczności w tym, że każdy trąbi o rozwoju, a jednocześnie może wpaść w życiową stagnację. Bo co jeśli ktoś poczuje się oszukany? Zorientuje się, że ten, co chwalił się zdjęciami z siłowni był tam tylko raz? Ten, co promował zdrowe żywienie sam wcina hamburgery? Ten co miał być takim mistrzem sprzedaży owszem, jest, ale sprawdza się tylko w stosunku do określonej grupy odbiorców, a w pozostałych nawet nie wie jak ugryźć temat? Dlaczego wokół mnie więcej osób na samozatrudnieniu ma poważne kłopoty i chętnie wróciliby na etat niż złapało Boga za nogi?

Czy to takie dziwne, że dochodzimy wtedy do wniosku, że nam w sumie dobrze w tym miejscu, w którym jesteśmy i wcale nie potrzebujemy tego stałego rozwoju, który wydaje się być czystą fikcją?

I najczęstszy powód. Trudno ruszyć do przodu, kiedy tak właściwie nie mamy pojęcia czego oczekujemy. Kiedy nie wiemy na czym tak naprawdę nam zależy. Co chcemy robić. Dlaczego właśnie to. Co sprawia nam prawdziwą radość. Jeśli tego dopiero szukamy to z tym rozwojem są poważne schody. Bo jak wtedy wyznaczać sobie cele? A nawet jeśli już sobie określimy, to po ich zrealizowaniu okazuje się, że to jednak nie to.

Wszystkim nam marzą się zmiany na lepsze. Nie wszyscy jednak działamy tak samo, kiedy już nawet zdecydujemy, że chcemy coś zmienić. Jedni z nas kochają rewolucje i przewracają całe swoje życie do góry nogami, a inni wolą iść do celu krok po kroku. A jeszcze inni wyznają zasadę: pożyjemy – zobaczymy. Wielu dochodzi latami do tego, aby przekonać się, że czasem wystarczy jedna zmiana, która zadziała jak efekt domina. Że jeden dobry nawyk, jeden mały krok jest w stanie uruchomić pozytywne zmiany w innych obszarach. Do tego momentu ciężko o jakikolwiek zdecydowany ruch. Nie działają dobre rady, nawoływania, przykłady.

Jest to nierozerwalnie powiązane z kolejną zależnością. Czy chcemy zmiany, czy chcemy się zmienić. To bardzo istotny niuans, ponieważ determinuje nasze nastawienie. Jeśli oczekujemy zmiany z zewnątrz to mamy całkowicie inne wyobrażenie ponoszonych kosztów, niż kiedy doszliśmy do punktu, w którym zdecydowaliśmy o konieczności zmiany wewnątrz. W tym drugim przypadku stać nas na włożenie wysiłku w proces. Najczęściej wolelibyśmy, żeby zrobiło się samo. Takim spektakularnym przykładem są te wszystkie popularne od kilku lat zobowiązania noworoczne. Ci co ich nie podejmują przynajmniej nie czują zawodu. Ci co je spisują są najczęściej sfrustrowani. Leczą swoją duszę szukając różnych pokracznych usprawiedliwień, a źródłem jest najczęściej to, że zobowiązują się do robienia czegoś, czego w głębi duszy nie potrzebują. Albo po prostu brak im cierpliwości.

Pragniemy poznać kogoś nowego, wyprowadzić się, zmienić pracę, ale najlepiej jeśli to wszystko zadzieje się bez zawirowań. Na zasadzie: nie ponoszę żadnych kosztów, tylko pstrykam palcami i mam. Tymczasem takie myślenie jest u swoich źródeł sprzeczne. Nie da się zmienić życia, nie zmieniając go: jakkolwiek dziwnie to brzmi. Jeśli chcemy czegoś innego, musimy przygotować się, że nie wszystko od razu będzie wyglądać, tak jak tego pragniemy, bo początki mogą być wręcz uciążliwe i zwyczajnie potrzeba czasu na uporządkowanie nowej rzeczywistości. Zmiany w swojej istocie są mało wygodne, dlatego tylko nieliczni potrafią wytrwać w procesie ich wdrażania. Większość rezygnuje, bo w obliczu przeszkód dochodzi do mylnego wniosku, że robi jakiś błąd i po prostu się do tego nie nadaje. Żyją w przekonaniu, że cały proces powinien być prostszy, z automatu uporządkowany i przewidywalny. A zmiany (jak już wspomniałem) wymagają czasu i cierpliwości. Jak w sporcie, nauce gry na instrumencie czy osiągnięciu perfekcji w szydełkowaniu. Talent się zawsze przyda, ale niezbędne godziny ćwiczeń idą w grube tysiące. Albo odpuszczamy, bo uznajemy, że skoro to takie ciężkie to jednak nie jest dla nas. Co się zdarza częściej?

Dodatkowym problemem jest to, że my doskonale znamy ten mechanizm, ale nie chcemy go uznać. A jak jeszcze jakieś mądrale mówią: „musisz to, musisz tamto”, to prędzej się zezłościmy niż rzeczywiście weźmiemy za siebie. Taka wewnętrzna przekora umacnia nas w poczuciu, że cokolwiek by się nie działo, to nasz wybór. Wybieram, że tyję, a nie biegam. Znoszę towarzystwo osób, które mnie doprowadzają do szału uśmiechając się do nich bo to ja uważam, że tak trzeba. Nie chodzę na wybory bo polityka mnie nie interesuje. Milion innych spraw odsuwam od siebie pod pierwszym lepszym pretekstem. I każdy jest nadzwyczaj dobry. Najzabawniejsze jest to, że tutaj nie ma znaczenia czy rezygnuję bo albo twierdzę, że i tak nie mam na coś wpływu, albo że właśnie mam i taka jest moja decyzja.

Pewną miękką formą odmowy jest czekanie na odpowiedni moment. Jeszcze nie teraz. Będą bardziej sprzyjające okoliczności, to wtedy bez dwóch zdań, ale na pewno nie dziś. I co z tego, że niemal każdy wie, że czekanie ma to do siebie, że można się nie doczekać. Mnie to nie dotyczy. Sami lepiej potrafimy się oszukiwać niż ktokolwiek inny.

Kochamy zmiany i chętnie deklarujemy otwartość na nie. To zresztą takie postępowe i nas umiejscawia w elicie. Jednocześnie nienawidzimy się zmieniać, bo to zawsze poważny wysiłek. Wewnętrzna walka trwa. U jednych są to drobne potyczki, a u innych wyniszczająca wojna. Jest też pokaźna grupa ludzi, którzy tak naprawdę zmieniają tylko maski i ubrania, a nie siebie. Dbają o pozory rozwoju, a nie rozwój. To jest duża różnica i niestety zwykle groźna dla otoczenia.

Nie ma sensu rozwodzić się nad tym, czy zmiany są potrzebne. Tym bardziej, że dla jednych tak, dla drugich nie. Już chociażby z tego stwierdzenia wynika, że są możliwe wyłącznie wtedy, kiedy jesteśmy do nich przekonani. Inaczej pojawi się naturalny opór. To jak bardzo lubimy robić wbrew naciskom, nakazom, zakazom czy bezdyskusyjnym radom występuje nawet w popularnym polskim porzekadle: „na złość mamie odmrożę sobie uszy”.

Nie potrafię zatem zrozumieć, dlaczego zmiany zwykle się forsuje. W różny sposób, ale jednak. Pouczanie, pokazywanie jedynie słusznych dróg, rozwiązań, schematów czy systemów jakoś nie chwyta. Wręcz przeciwnie, rodzi jawny bunt. Co mi będzie tu wciskał jeden z drugim. Nawet jeśli tego nie wyartykułuję, to o tym pomyślę. Na pewno się nie zastosuję, albo jeśli boję się konsekwencji, to będę udawał, że robię to co każą. Oczywiście tylko wtedy, jak mnie kontrolują. Odruch przyspieszania po minięciu radaru jest jakoś piekielnie silny. Zresztą wiele badań potwierdza, że mamy większą skłonność do dokonywania własnych wyborów, a nie tych najbardziej odpowiednich.

***

New Order uznał, że adekwatnie do swojej nazwy powinien zmienić swoje brzmienie. Żeby nikt nie zarzucał członkom zespołu, że odcinają jedynie kupony od legendy Joy Division. Sami zdecydowali i wdrożyli. Gdyby ktoś im kazał, mało prawdopodobne, aby się to wydarzyło. Do zmiany stylu potrzeba wiele samozaparcia, umiejętności, wyobraźni i czasu, aby to dopieścić. Aby nabrało właściwego finalnego kolorytu.

Z kolei utwór „True Faith” mówi o trwaniu w nałogu wbrew konsekwencjom, a w imię utrzymania złudnego poczucia komfortu. Tak jak w przypadku ludzi, którzy wolą siedzieć głęboko zakopani w tym co znają, nawet jeśli ich to w jakiś sposób uwiera, niż spróbować czegoś nowego. Jest przecież zazwyczaj dobrze. No czasem na głodzie bywa okropnie, ale wystarczy zadbać o dostęp do dawki.

Bernard Sumner, wokalista grupy, sam nie brał, ale pisząc tekst tej piosenki umiał się wczuć w rolę narkomana. Tutaj znalazłem kolejne podobieństwo. Chociaż ja akurat mam wyjątkowo duże zdolności adaptacyjne i zmiany są dla mnie czymś wręcz pożądanym i bardzo dobrze się w nich czuję, to potrafię doskonale zrozumieć tych, którzy mają z tym problem.

Wielokrotnie się przebranżawiałem. Pracowałem w branży fotograficznej, napojowej, chemii budowlanej, suchej zabudowy, instalacyjnej, lotniczej, reklamowej, konsultingowej. Byłem zatrudniony w największych światowych koncernach i mniejszych polskich firmach. Teraz prowadzę własną działalność.

Wcześniej również fantazja mnie nie opuszczała. Z liceum o profilu humanistycznym (mimo, że miałem same piątki) przeniosłem się po roku od razu do drugiej klasy technikum elektronicznego (musiałem zdać w wakacje egzaminy wyrównujące, żeby nie stracić roku), aby skończyć potem studia ekonomiczne i podyplomowe z zarządzania. Byłem w młodości zdolnym sportowcem, grałem w kapelach. Miałem okresy dużej niefrasobliwości i wejście w świadomą dojrzałość.

To wszystko wymagało wprowadzenia wielu bardzo istotnych zmian w moim życiu, zachowaniu, podejściu. Jakoś stosunkowo łatwo mi to przychodziło. Ale wciąż zadaję sobie pytanie: a gdybym napotkał poważne trudności, to też bym odbył tę drogę? Też bym wdrożył te wszystkie zmiany? I jestem pewny, że absolutnie nie. Wcale nie byłem do tych zmian zdeterminowany. One raczej mnie wciągały niż ja sam je generowałem wg jakiegoś ustalonego planu.

Wiem, że to nie jest łatwe, bo wprowadzałem bardzo dużo zmian w firmach, w których pracowałem. Widziałem strach w oczach ludzi. Widziałem powątpiewanie. Czasem spotykałem agresywny opór. Było też zniechęcenie, apatia. Wszystkie możliwe emocje świata. Rozmawiałem z ludźmi. Czasem wiele godzin z każdym z nich. Pozyskiwałem ich przychylność, ale często było trzeba włożyć w to ogromny wysiłek. Ze strony wszystkich zainteresowanych.

Dlatego bardzo ciężko znoszę  infantylne przyśpiewki typu: „chcieć to móc”, „trzeba brać sprawy w swoje ręce”, „musisz zadbać o swoje szczęście” czy „nie ma na co czekać, trzeba zrobić to i to”. Ci genialni doradcy zapominają o takim drobiazgu, że patrzą ze swojej własnej perspektywy i nie zauważają, że ktoś się może różnić od nich i to co im pomagało niekoniecznie zadziała u innych.

Dla mnie to, że ludzie wolą stare znane piosenki nie jest zaskoczeniem. Jest wyłącznie pewnego rodzaju scenografią. Nauczyłem się, że jeśli chcę wprowadzić jakieś zmiany, to muszę ludzi wspierać, a nie poganiać batem, co nie oznacza, że w niektórych przypadkach nie jest konieczny odwyk. 

Ale to znowu tylko potwierdza, że nie ma tutaj mowy o podejściu zero-jedynkowym.

--------------

Emilian Wojda


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z

"When The Curtain Falls"

  Piosenka powstała w pierwszej połowie 2018 roku.  Na singlu ukazała się 17 lipca, promując album AOTPA. "When the curtain falls" to typowy hit, dynamiczny rock z atrakcyjnym riffem i emocjonalnym, krzykliwym śpiewem Josha. Zaskakuje natomiast tekst utworu, nietypowy dla  tego typu kompozycji. Opowiada o aktorce, która kiedyś była przedmiotem uwielbienia, ale uroda, sława i młodość przeminęły wraz z adoratorami oferującymi pierścionki zaręczynowe. Autor radzi jej aby odpoczęła. Żegna się z jej dotychczasowym wizerunkiem, który przestał być już porywający. Kurtyna, która opada po jej każdym przedstawieniu ma coraz bardziej gorzki smak. Aż przychodzi czas kiedy opada na zawsze. Sięgnąłem do tej piosenki po rozmowie z kolejnym rozgoryczonym menedżerem wysokiego szczebla, którego świat nagle runął w gruzy wraz z utratą eksponowanego stanowiska. które z sukcesami zajmował przez wiele lat. Dla takich osób to zwykle prywatna tragedia. Rzadko kiedy widzą w momencie zwolnienia celowo

"Creep" czyli trzeba wierzyć (w siebie).

Bohaterem piosenki zespołu Radiohead jest chłopak obsesyjnie zakochany w wyjątkowej i wręcz doskonałej (wg jego oceny) dziewczynie. Onieśmielony jej wyimaginowaną perfekcyjnością nie może się zdobyć na to, aby nawiązać z nią chociażby kontakt wzrokowy. Na przeszkodzie stoi zbyt niska samoocena. Taki odmieniec nie zasługuje przecież na obcowanie z aniołem ze snów. Thom Yorke napisał "Creep" w latach osiemdziesiątych, kiedy studiował jeszcze na Uniwersytecie Exter. Inspiracją była podobno dziewczyna, którą wypatrzył w tłumie na jednym z pierwszych koncertów zespołu.  Ten utwór rozbrzmiewał mi w głowie od kilku miesięcy ale jakoś nie mogłem znaleźć powiązania tekstu piosenki z żadnym tematem, na który chciałbym coś napisać. Pomogły coraz liczniejsze publikacje dotyczące zaufania. Trudno mówić o zaufaniu bez dotknięcia zagadnienia wiary w siebie. Nie sposób też nie zauważyć, że kryzys sprzyja zwątpieniu. Temu zjawisku ulegają w dużej mierze sprzedawcy. Ograniczony popyt i zmiany