Przejdź do głównej zawartości

"Child In Time"

„Child In Time” to jeden z najwybitniejszych utworów antywojennych wszech czasów. Piosenka powstała w 1970 roku i łatwo się domyśleć, że wprost odnosiła się do amerykańskich działań wojennych w Wietnamie. Inspiracją dodatkową była tzw. Zimna Wojna będąca wówczas w pełnym rozkwicie.

Ponieważ jednak słowa piosenki nie zawierają jednoznacznego wskazania, równie dobrze można je traktować jako protest przeciwko jakiejkolwiek agresji. Nie tylko zbrojnej. Świadczy o tym dobitnie fragment mówiący o „granicy pomiędzy dobrem a złem”. Niektórzy dziennikarze muzyczni doszukali się w tekście nawiązania do często cytowanych w tamtym okresie słów Aleksandra Sołżenicyna: ”linia oddzielająca dobro od zła przebiega nie między państwami, nie między klasami, nie między partiami – tylko przecina każde ludzkie serce, nie omijając żadnego”.

Całkiem sensowne skojarzenie. Dobre jak każde inne dzięki pozostawieniu słuchaczom bardzo dużej swobody interpretacyjnej poprzez użycie przez autorów prostego zabiegu. Całą sferę emocjonalną pozostawili muzyce. Tekst zawiera zaledwie 9 powtarzających się wersów, na bazie których każdy może sobie nadbudować, co mu w duszy zagra. Na przykład linijka o „ślepcu strzelającym do świata” dzisiaj pasowałaby jak ulał do ataków rakietowych na ukraińskie miasta.

„Child In Time” jest utworem nie bez powodu uważanym za szczytowe osiągnięcie Deep Purple i muzyki rockowej w ogóle. Klasyczne solo Ritchiego Blackmore’a oraz budujące niepowtarzalny nastrój organowe intro Jona Lorda sprawiły, że mamy do czynienia z dziełem nieśmiertelnym. Ta art-rockowa suita to dobro kulturowe. Ciekawostką może być to, że prawdopodobnie nigdy by nie powstało, gdyby muzycy Deep Purple nie usłyszeli kiedyś przypadkowo psychodelicznej kompozycji „Bombay Calling” amerykańskiej grupy It’s a Beautiful Day.

Dlaczego dzisiaj akurat ten utwór? Może potrzeba wejścia w nowy rok mocnym akcentem? Może dlatego, że w kolejnej edycji „Muzyczny TOP wszech czasów” (kiedyś radiowej Trójki a obecnie radia 357) zajął znów czołowe miejsce? A może bardziej skojarzenie, że dla mnie jest to arcydzieło o znacznie szerszym znaczeniu niż tylko zobrazowanie konfrontacji pomiędzy dziecięcą niewinnością a zbrukanym wojną, zdeprawowanym światem? Że dla mnie jest manifestem przeciwko złu?

No właśnie, przed chwilą wszyscy sobie życzyliśmy szczęścia, lepszego nadchodzącego roku od poprzednich. Nawet jak ostatni był dobry to żeby był jeszcze bardziej radosny. To się postarajmy. Eliminujmy zło. Sami nie bądźmy złośliwi. Świat będzie piękniejszy. I to bardziej niż może nam się wydawać. Człowiek nie rodzi się zły. Często nie ma intencji krzywdzenia kogoś, a jednak to robi. Postanowiłem o tym napisać. Cały rok przed nami i możemy dołożyć cegiełkę, abyśmy mieli uśmiechy na ustach, a jeśli łzy w oczach to te ze szczęścia. Niech te wszystkie wypowiedziane życzenia nie będą jedynie konwencjonalną formułką.

O tym czym jest zło najprościej dowiedzieć się z opracowań Philipa Zimbardo. Jest on niewątpliwie najbardziej znanym badaczem tego tematu. Jego książka „Efekt Lucyfera” to swoisty katalog złych czynów człowieka. Autor przeprowadził szereg eksperymentów, które miały udowodnić, że zło nie jest cechą osobowości. Że o charakterze naszych działań bardziej decyduje sytuacja w jakiej się znajdujemy. Że wpływ na to mają takie czynniki jak posłuszeństwo wobec autorytetów czy choćby poczucie bezpieczeństwa wynikające z anonimowości. Żyjąc w jakimś systemie łatwo znaleźć usprawiedliwienie do robienia rzeczy strasznych. Przeprowadzony przez Zimbardo słynny eksperyment więzienny wskazał na możliwość przemienienia się w oprawców ludzi, którzy byli wcześniej uważani za dobrych i poczciwych.

Pytanie; „skąd się bierze zło?” intrygowało od zarania dziejów i stale jest przedmiotem rozważań filozofów, teologów czy poetów i dramaturgów. Nie mam śmiałości stawać z nimi w szranki i próbować w tym felietonie przebić się z jakąś własną konkurencyjną teorią. Nie zamierzam też przepisywać już wcześniej powstałych opracowań. Sprowadzę rozważania z wysokiego poziomu abstrakcji na obszary, które nam, zwykłym ludziom, towarzyszą na co dzień i których zrozumienie nie wymaga od nas posiadania wielu fakultetów.

Dla mnie oczywiste jest to, że świat wypełniony jest dobrem i złem od zawsze, a zło rodzi się najczęściej z potrzeby władzy. Bardzo szeroko rozumianej. Dotyczy nie tylko rządzenia, ale każdej formy dominacji. Ładnie to ujął Stanisław Jerzy Lec: „na drodze najmniejszego oporu zawodzą najsilniejsze hamulce”.

Tym samym jestem zwolennikiem podejścia, że nie rodzimy się złymi ludźmi, tylko się ewentualnie nimi stajemy. Czasem na zawsze, a czasem po prostu robimy złe rzeczy. Świadomie i nieświadomie. Bywa różnie.

Zasadniczo zawsze lepiej byłoby zastanawiać się dlaczego ludzie robią dobre rzeczy. To chyba bardziej inspiruje. Ale złe rzeczy również się dzieją. Każdy z nas zrobił coś złego. Jeśli zrozumiemy, dlaczego do tego dochodzi, to być może uda nam się wykonać istotny krok w stronę lepszego świata, w którym ludzie mniej krzywdzą innych.

I jest to absolutnie w naszym zasięgu. Jeśli skupimy się na tych drobnych zdarzeniach, w których uczestniczymy każdego dnia, to nasza rola w naprawianiu świata rośnie do gigantycznych rozmiarów.

Pierwszym obszarem, nad którym chętnie się pochylam jest kwestia przesuwania granic dobra i zła w naszych głowach. Każdy człowiek ma moim zdaniem tendencje do usprawiedliwiania pewnych zachowań, które uważaliśmy za nieodpowiednie, a pod wpływem jakichś uwarunkowań jednak akceptujemy. Dotyczy to tzw. małych występków. To jest bagatelizowane ze względu na pozorną nieistotność, a bywa potwornie groźne. Jesteśmy przekonani, że waga tych występków nie spowoduje, że nagle będziemy zdolni do popełnienia przestępstwa i nie ma co wyolbrzymiać. Są tysiące przykładów, które każą nam być w tym punkcie bardziej krytyczni. Jazda samochodem po spożyciu alkoholu, dyskryminacja wszelkiego rodzaju, bicie dzieci czy w ogóle przemoc domowa należą do tej kategorii i nie zmieni tego żadne zaklinanie rzeczywistości. Trzeba też sobie uświadomić, że raz przesunięte granice akceptacji jakiejś formy zła nie chcą się już niestety cofnąć. Czyli jakaś część zła przestaje nim dla nas być. A jest, tylko to wypieramy, dając mu świeżo zaorany grunt do wzrastania.

Drugim poligonem, który mi od razu przyszedł do głowy jest złość. To emocja podstawowa, która pobudza nas do aktywności na zewnątrz. Do ekspansywności i ingerowania w otaczające nas środowisko by przybliżyć nas i skonfrontować ze źródłem tego, co naszą złość wzbudziło. Każdy z nas doświadcza złości i każdy ma możliwość odczuwania i doświadczania jej, ale różnimy się tym, co z naszą złością robimy. Nie zawsze też pozwalamy sobie ją wyrażać i okazywać. To, że jedni ludzie będą się bardziej złościć, a inni mniej zależy zasadniczo od trzech czynników.

  • Od naszych cech indywidualnych. Na przykład osoby bardziej ugodowe będą miały mniejszą tendencję do okazywania złości a już na pewno do bycia agresywnymi.
  • Względnie stałe sposoby radzenia sobie ze złością wypracowujemy w procesie wychowania i obserwacji naszego środowiska. Przyzwyczajenia, wzorce i przede wszystkim to jak nasi rodzice nauczyli nas obsługiwać złość. Czy w ogóle pozwalali nam ją okazywać.
  • Idąc dalej, bardzo duży wpływ ma to, co nasi rodzice sami robili ze swoją złością. W jaki sposób ją pokazywali. Czy dziecko mogło się nauczyć, że złość nie musi ranić i jest emocją akceptowalną, a nawet potrzebną i mogącą mieć dobre skutki. Że to niekoniecznie musi być atak furii.

To co możemy tutaj zrobić, to zacząć pracować nad tym, żeby rozdzielić okazywanie złości od agresji. Agresja jest tylko jedną z wielu form. Ujawnienie złości równie dobrze może przebiegać wg zasad savoir-vivre’u. Trudno w to uwierzyć, ale tak jest. Uświadomienie sobie tej zależności potrafi całkowicie odmienić nasze życie i naszego środowiska.

Trzecim obszarem, który chciałbym wskazać jest sarkazm, a właściwie sarkastyczny język. Temat bardzo mi bliski, ponieważ jeszcze do niedawna należałem do licznej grupy tych, którzy uważają, że sarkastyczny język jest oznaką bystrości umysłu i wręcz demonstracją wysokiego ilorazu inteligencji. Że zabawa językiem i błyskotliwa gra słów to wizytówka ludzi na określonym poziomie.

Trudno mi było przyjąć, że tak naprawdę może to być pełna agresji artyleria owinięta w piękne słowa i zakamuflowana w otoczkę uprzejmości. Że wielu ludzi potrafi ranić. Że czują się ośmieszani i że okazuje im się pogardę, której nie sposób do końca ukryć. Nie zwracałem na to uwagi obracając się w środowisku gdzie sarkastyczne klimaty były zabawne, zrozumiałe i wręcz dobrze widziane. Ale tak jest tylko wśród ludzi, którzy bardzo dobrze się znają, mają do siebie zaufanie i odczytują doskonale intencje poczynionych uwag. Jeśli wyjdziemy jednak poza ten krąg, to częściej ludzi skrzywdzimy niż rozbawimy. Mamy przy tym wewnętrzne przekonanie, że przecież nie robimy nic złego. Było to zawsze akceptowane. Nie dostrzegamy, że ktoś inny może cierpieć. Z powodu mojego lingwistycznego geniuszu? Przesada. Właśnie nie. Jeśli swoimi ciętymi uwagami powodujemy salwy śmiechu wszystkich oprócz ofiary sarkazmu, to już jest sygnał do zastanowienia. Warto czasem zbastować. Nie trzeba się popisywać jeśli rzeczywiście masz czym zaimponować. Ja po stonowaniu swojego sarkastycznego języka widzę więcej uśmiechniętych twarzy wokół siebie i nie jest to złudzenie. Nadal mam ciągoty do „przywalenia”, ale ta potrzeba stopniała u mnie wielokrotnie po tym, jak przyjąłem, że agresja werbalna nadal jest jednak agresją.

Przytoczę jeszcze tylko jeden obszar, który wg mnie ma spory wpływ na to czy robimy dobre czy złe rzeczy. Jest ich znacznie więcej, ale to tylko felieton i wszystkiego w tej formie nie zmieszczę. Postawiłem na zwrócenie uwagi na tzw. mikroagresję. Jest to zjawisko tak szeroko rozpowszechnione, że aż niezauważalne. Jednocześnie to jeden z najokrutniejszych killerów ludzkiej psychiki. Działa niepostrzeżenie, bo ludzie nie czują, że dopuszczają się jakichś szkodliwych praktyk. Ba, są nawet pewni, że wszystko jest w porządku. Mało kto zwraca uwagę, że częste mówienie do kogoś: „przesadzasz”, „histeryzujesz”, „tylko ci się tak wydaje” ma sporą siłę rażenia. Niektórzy w końcu zauważą, że np. zwrócenie się do jedynej kobiety na spotkaniu, żeby ogarnęła kawę i robiła notatki może być czymś wielce niestosownym. Większość uzna to za naturalne. 

Pamiętam do dzisiaj zdarzenie sprzed 35 lat. Byłem sam we Francji zdany tylko na siebie. Nie chciano ze mną rozmawiać po angielsku. Zawziąłem się i w pół roku opanowałem francuski na tyle, że rozumiałem dobrze co się do mnie mówi, mogłem słuchać wiadomości, oglądać filmy i raczej wszyscy rozumieli co do nich mówię, choć oczywiście z błędami. Gdyby ktoś z obcokrajowców po 6 miesiącach tak mówił po polsku, jak ja wtedy po francusku to bym piał z zachwytu i komplementował go w nieskończoność. Ja usłyszałem, że mówię jak niewykształcony rolnik z Prowansji, ale jak na Polaka…. Niby nic, a boli do dzisiaj.

Uznawane do niedawna za normalne uwagi wobec ludzi o innym kolorze skóry, orientacji czy kulturze zaczęły być ostatnio poddawane słusznej weryfikacji. Cieszy, że ten proces trwa, ale szybko się nie zakończy. Dotyka szerokiego tematu tolerancji, edukacji, wychowania. Niemniej zacznijmy od bycia wobec siebie uprzejmym. To dobry początek i zależny wyłącznie od nas samych.

***

Jak już wspomniałem, tych obszarów, które mają wpływ na to czy będziemy dla ludzi dobrzy czy źli jest więcej. Nie ma znaczenia, który z nich jest ważniejszy, bardziej dla nas zrozumiały, czy po prostu bliski. W każdym z nich jest przestrzeń do zrobienia drobnego kroczku albo w dobrym, albo złym kierunku. 

Czym jest mały kroczek? Czy może on zmienić świat? 

Tak, bo liczy się suma tych kroczków. Niech każdy zrobi ten jeden.

I w drugą stronę. Mała dawka trucizny nie zabije od razu, ale kolejna tak. Pamiętajmy o tym. Wtedy z taką lekkością nie będziemy kwitowali wyrządzenia komuś przykrości. Raczej przeprosimy niż stwierdzimy, że nic się nie stało i machniemy ręką. To naprawdę duża zmiana. I nic prawie nie kosztuje. Może w tym nowym roku nasze zamiary zaczęlibyśmy właśnie od tego? Może wtedy nie będą one tylko w sferze marzeń i wzdychań do lepszego świata, ale sami zaczniemy go tworzyć?

Może zacznijmy od darowania sobie typowych do tej pory złośliwości. Ograniczmy zazdrość i zawiść, które najczęściej są jej motorem. Czasem zazdrościmy bez zastanowienia i to uruchamia całą niepotrzebną lawinę zdarzeń, których niektórzy z nas się potem wstydzą.

Spróbujmy zrozumieć, że uporczywe udowadnianie swojej dominacji raczej wskazuje na naszą słabość. Jeśli powstrzymamy się od czasu do czasu, aby za wszelką cenę pokazać kto tu rządzi to paradoksalnie wzmocnimy swoją pozycję i zrobimy przy okazji mniej złych rzeczy.

Cieszmy się bardziej z tego co mamy. Nie będzie nas kusić, aby innym dowalić bo mają więcej, zamiast pomnażać swoje.

Nie starajmy się za wszelką cenę być w centrum uwagi, bo może się to obrócić przeciwko nam, a z reguły pchaniu się na szczyt towarzyszy zdeptanie paru głów, po których się wspinamy. Znacznie lepiej, jak ludzie nas wyniosą, ale to wymaga dobrych działań.

Tak, jak w piosence „Child In Time” pamiętajmy o granicach między dobrem i złem. Sprawmy, aby terytorium dobra było większe. Przeciwstawiajmy się agresji i niech to zadanie będzie życzeniem nas wszystkich w 2024 roku.

Życzę Wam więcej dobra.

------------

Emilian Wojda

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z

"Opium"

  Dead Can Dance to niezaprzeczalnie wyjątkowa grupa prezentująca alternatywne spojrzenie na światową muzykę z wyraźnymi wpływami gatunków zaliczanych do szeroko pojętego dark independent. Powstała w 1981 r. w Melbourne z inicjatywy Brytyjczyka Brendana Perry'ego, do którego wkrótce dołączyła Australijka Lisa Gerrard. W 1982 r. zdegustowani wąskimi horyzontami tamtejszej sceny muzycznej przenieśli się do Londynu. Tam w ciągu roku podpisali kontrakt z najsławniejszą wówczas wytwórnią muzyki alternatywnej – 4AD. Gdy właściciel firmy – Ivo Watts-Russell – usłyszał ich nagranie demo, był wprost zauroczony. Wrażenie zrobił na nim nie tylko nieziemski głos Lisy, ale również poczucie, że ma do czynienia z czymś absolutnie oryginalnym. W roku 1983 Dead Can Dance zarejestrowali sesję dla Johna Peela, a niedługo później światło dzienne ujrzał ich pierwszy album zatytułowany po prostu Dead Can Dance, stanowiący kolekcję ich wcześniejszych utworów. Nie okazał się wielkim sukcesem. Podobno głów

"House Of Cards"

  Piosenka „House Of Cards” zespołu Radiohead jest o mężczyźnie, który zachęca kobietę, aby porzuciła męża („pocałuj męża na dobranoc”) i została jego kochanką. Bez względu na konsekwencje tej decyzji. Tytułowy „domek z kart”, o którym kobieta powinna „zapomnieć”, stanowi metaforę jej obecnego małżeństwa. Thom Yorke sugeruje tym samym, że dotychczasowego związku nie charakteryzowała stabilność i może on rozpaść się w każdej chwili. Nie warto zatem się zastanawiać, ale natychmiast odejść i zacząć budowę nowego, nawet jeśli nie będzie on niczym więcej, jak tylko kolejną kruchą konstrukcją. W 2009 roku utwór otrzymał trzy nominacje do Nagrody Grammy, w kategoriach „Best Rock Performance by a Duo or Group with Vocal”, „Best Rock Song” i „Best Short Form Music Video”. Chociaż Radiohead przegrało każdą z wymienionych rywalizacji, podczas tej samej ceremonii zespół zdobył statuetkę za „In Rainbows” w kategorii najlepszego albumu alternatywnego. Eksperymentalny wówczas teledysk w reżyserii Jam