Można nie być fanem The Sisters of Mercy, ale obiektywnie
trudno nie docenić tego utworu. Kompozycyjnie to jest mistrzostwo świata.
Rozedrgany, niepozorny początek zapowiadający coś wielkiego. Świetnie się ten
numer rozrasta, rozkręca, a kiedy myślimy, że z gitarami i Eldritchem warczącym „I want more” dochodzimy do punktu kulminacyjnego, wchodzą niespodziewanie
cudowne kobiece wokalizy. No i jeszcze ten fortepianowy finał.
„More” to przede wszystkim potężny ładunek emocjonalny. Nie
tylko w sferze muzycznej, ale również w tekście, który wydaje się bardzo ubogi
ze względu na liczbę wersów, ale mówi niezwykle dużo. Odnosi się do
zróżnicowanych potrzeb, do tego, że ludziom wciąż mało. Z jednej strony
wskazuje, że nigdy nie dostajesz tego na co zasługujesz, a z drugiej, że
wystarczy udawać, kraść, oszukiwać i możesz mieć wszystko. Każdy ma możliwość
zinterpretować te słowa tak, jak mu w duszy gra. To jest właśnie poezja.
Długo rozmyślałem nad tym, jaką ilustracją muzyczną
zakończyć tę moją wspaniałą przygodę z pisaniem artykułów. „The End” zespołu
The Doors? „To Już Jest Koniec” Elektrycznych Gitar? A może pocieszającym
„Friends Will Be Fiends” w wykonaniu Queen? Wszystkie te pomysły wydały mi się
zbyt oczywiste, niemal trywialne. I nagle przyszło mi do głowy, że wykorzystam
sztandarowy numer czołowego przedstawiciela nurtu rockowej gotyckiej muzyki
alternatywnej, który tak lubię.
Dlaczego akurat „More”? To zapewne efekt chwili i
konkretnych emocji, które mną targają tu i teraz. Prawdopodobnie innego dnia i
w innych okolicznościach nie miałbym takich skojarzeń. Ale są, jakie są.
Słuchając tej piosenki odkryłem, że (jak zdecydowana większość ludzi na Ziemi)
też chcę więcej. Jedni łakną więcej miłości, drudzy pieniędzy, sukcesów, zabawy
czy uznania.
Nie jestem od tego wolny. Nie zmienia tego fakt, że
największe wymagania w życiu mam do samego siebie. Wręcz przeciwnie, bo
dochodzi do sumowania, a nie zamiany. Pisząc w każdą środę od 150 tygodni,
wpadłem w pułapkę, którą sam na siebie zastawiłem. Nie mając doświadczenia w
pisaniu, ani wykształcenia kierunkowego, stale wydawało mi się, że można
znacznie lepiej. To fajnie, bo to najlepsza droga do doskonalenia się powiecie.
W sumie to ma sens, ponieważ rzeczywiście nawet moje felietony warsztatowo
dojrzewały z tygodnia na tydzień. Niestety narastał też stres i zamiast
fundować sobie satysfakcję zacząłem popadać w poczucie winy i co tygodniowe
„dojeżdżanie” siebie.
Dorwał mnie syndrom: „piątka, a dlaczego nie szóstka?”. Za
mało poleceń, za mało komentarzy, topnieje liczba odsłon. Na nic się zdaje
wiedza i racjonalne argumenty. Chcę więcej i już. Rozum mówi:
- Felieton to niszowa forma i siłą rzeczy będzie trafiał do
znacznie mniejszej liczby odbiorców niż posty poniżej 1500 znaków.
- Długie formy czyta z natury mniej osób, a jeszcze dochodzi
do tego kwestia dostępności. Przecież, żeby ktoś Cię przeczytał, musi wiedzieć
o istnieniu tekstu. Jeśli nie powiększasz liczby znajomych w mediach
społecznościowych i nie jesteś sam aktywny w komentowaniu innych wpisów, to sam
ograniczasz swoje zasięgi. Nie wyświetlasz się potencjalnym odbiorcom na
tablicy.
- Średni wskaźnik komentowania (po odliczeniu aktywności grup)
rzadko osiąga 1%. Jeśli masz zatem 20 poleceń przy liczbie znajomych 1600, to
tak liczony wskaźnik wynosi 1,25%. Ktoś, kto ma 150 akcji przy 25000 kontaktów
osiąga zaledwie 0,6%. Oczywiście tutaj wchodzą jeszcze kwestie algorytmów,
które można wykorzystać do akceleracji. Niemniej pojawia się pytanie: o co ci
chodzi chłopie? Skąd ten niedosyt?
- Jeśli nie zapraszasz ludzi do aktywności, to dlaczego
mieliby wykonywać jakiekolwiek ruchy? Przecież widocznie tego nie oczekujesz.
Oczywiście sami mają się domyślić. Jasne.
- Jeśli poruszasz te same tematy co tysiąc innych autorów w
tym samym czasie, to co wybiorą czytelnicy? Bardziej przystępny, krótki tekst.
Co w tym dziwnego, jeśli każdy z nas jest bombardowany milionami informacji
dziennie?
- Jeśli twoje artykuły są w zasadzie kompletne i wyczerpują zagadnienie, to co mają niby komentować?
Mógłbym dać jeszcze kilkanaście przykładów, ale są zbędne,
ponieważ już widać, że i tak je ignoruję. Chcę więcej. Chcę idąc świadomie pod
prąd być traktowany jak ci z mainstreamu. Przecież to nonsens. I co z tego,
skoro głowa przestaje pracować? Rozbrzmiewa w niej tylko „More”.
Innym wątkiem jest dojście do wniosku, że ewoluował mój
motyw pisania. I być może stało się to wyczuwalne wśród odbiorców, ponieważ
nigdy nie zakładałem masek i zawsze obnażałem siebie w swoich tekstach bez
żadnych zabiegów charakteryzatorskich. Kiedy po 3-miesięcznej przerwie wróciłem
do publikowania artykułów, to trochę sam się oszukiwałem. Myślałem, że dalej
piszę dla siebie. To nie tak. Pisałem od siebie, ale raczej aby zadowolić
innych. Niestety mimo wiedzy, jak jest to groźne, poszedłem tą ścieżką. Co
prawda nieświadomie (to mi wyszło dopiero teraz), ale jednak.
No cóż, każdy z nas chce być akceptowany przez innych. Taką
mamy naturę, a ci którzy doświadczyli deficytu w tym obszarze w dzieciństwie,
tym bardziej. Niestety czasami tak bardzo brakuje nam tego poczucia akceptacji,
że sięgamy po różne, nie zawsze konstruktywne sposoby na uzyskanie jej od
ludzi. Jednym z takich sposobów jest ciągłe zadowalanie wszystkich wokół. To z
kolei wpływa na to, że coraz mniej zadowalamy siebie. Tracimy energię życiową
poświęcając ją na planowanie, jak uszczęśliwić innych. Dla siebie zaczyna
brakować czasu. Znikają gdzieś z horyzontu twoje potrzeby. Dochodzi do
jaskrawego wewnętrznego konfliktu. Skoro zapomniałeś, co ciebie raduje, to jak
możesz chcieć więcej? A jeśli, to skąd wiesz czego więcej? Masakra. W
konsekwencji pojawia się paradoks. Robisz coś dla ludzi, a zaczynasz tracić
przyjemność bycia z ludźmi. Pracowałeś nad tolerancją, odejściem od oceniania,
a coraz więcej rzeczy i osób zaczyna cię irytować. Cała wcześniejsza robota na
marne. Ludzie Wschodu dawno odkryli, że zadowalając innych nie dostajesz tego,
czego naprawdę szukasz. To, czego potrzebujesz, to zrozumienie na głębokim
poziomie, że z tobą jest wszystko OK.
Dostrzegłem, że zacząłem się za bardzo starać, co jest
zawsze zagrożone tym, że zaczynam gubić siebie. Takiego jakim jestem, a nie
jakim mam być, żeby ludzie mnie lubili. Tym bardziej, że tutaj dochodzi do
kolejnego paradoksu. Przecież wtedy ludzie zaczynają lubić nie ciebie, tylko to
co robisz, a ciebie dalej nie znają. Trudne jest to życie.
Podobno im więcej dajemy innym ludziom, tym więcej od nich
otrzymujemy. Dzięki dawaniu, otwieramy się na otrzymywanie, rozumiemy lepiej
zasadę wzajemności, może nawet oczekujemy, że inni ludzie będą dla nas lepsi.
Czy moje pisanie komukolwiek coś daje? Kilku osobom tak. Potwierdzały mi to
wprost wielokrotnie. Serce boli je zawieść. Czy jednak nie zawiodę ich
bardziej, jeśli przestanę być sobą?
Coraz trudniej mi znaleźć temat na felieton. Post da się
stworzyć w kilka minut i można go rozwijać w wielu wariantach. Artykuł stanowi
pewną zamkniętą formę. Na tyle obszerną, że pogłębianie poruszanego zagadnienia
często byłoby zabiegiem prowadzącym do całkowitego zanudzenia czytelników. Mam
wrażenie, że napisałem już o wszystkim, co jakoś ogarniam. Zacząłem się już
powtarzać. To jest najlepszy znak, że formuła się wyczerpała, a w zasadzie to
ja się wyczerpałem. I to jest właściwie ten główny powód dojścia do
przekonania, że czas kończyć. Te ambicjonalne zapędy z początku tego tekstu też
oczywiście mają znaczenie. Inaczej bym o nich nie wspominał. Razem z poczuciem
wyeksploatowania dają jednoznaczny sygnał: STOP. Trzeba wiedzieć, kiedy zejść
ze sceny.
***
Niektórzy mogą odnieść wrażenie, że dopadło mnie jakieś
rozgoryczenie. Jeśli tak, to tylko dowód na to, że praca nad komunikacją to u
mnie dopiero początek i jeszcze wiele trzeba zrobić w tym zakresie.
Te trzy lata najpierw nieśmiałych prób, a potem bycia
świadomym autorem tekstów to była niezapomniana, cudowna przygoda.
Okazało się, że sprawdziłem się na polu, które było dla mnie
całkowitym odkryciem. Ta niemal entuzjastyczna reakcja czytelników towarzysząca
moim pierwszym 50 artykułom to coś, co dało mi nieporównywalną z niczym innym
satysfakcję. To czytelnicy moich felietonów namówili mnie na napisanie książki.
To Wy, nikt inny, daliście mi wiarę, że mogę mimo swojego wieku robić wciąż coś
nowego. Czegoś się uczyć. W czymś doskonalić. Że mam w sobie niewygaszony żar.
Poznałem wielu fantastycznych ludzi, na których
prawdopodobnie nigdy bym nie trafił, gdyby nie moje publikacje.
Podejmując tematy psychologiczne musiałem się dokształcać,
aby teksty miały sens.
Zawodowi copywriterzy gratulowali mi dbałości i biegłości w
operowaniu ojczystym językiem.
Napisałem 150 artykułów i otrzymałem jeden (słownie jeden)
komentarz krytyczny.
Doceniono moją znajomość historii muzyki rockowej i
umiejętność łączenia przyjemnego (muzyka) z pożytecznym (tematy publikacji).
Czy można chcieć czegoś więcej? Jeszcze więcej uznania, atencji?
Ano można, gdy jest się nienasyconym i wciąż chce „More”.
Nie uzyskam tego ciągnąc swój koncept. On umiera i trzeba
prawdzie spojrzeć w oczy. Wierzę, że znajdę nowy sposób na rozładowanie swojej
wewnętrznej energii, która wcale nie wygasła wraz z rezygnacją z felietonów.
Gdzieś się ujawni. Jeszcze nie wiem gdzie, ale wybuchnie w najmniej oczekiwanym
miejscu.
Niektórym będzie żal. Nic dziwnego, bo każdy z nas chce „More”. Tym osobom polecam do sięgnięcia do starszych artykułów. Wystarczy wejść na bloga.
Przeczytałem niedawno
je wszystkie. Mało skromnie powiem, że się nie postarzały. Wszystkie są wciąż
aktualne. Nawet te pisane dla pokrzepienia serc w pierwszych tygodniach
pandemii. Jeśli zastąpić pandemię kryzysem, to wszystko gra i buczy. Pozostaje
też książka „Łatwa sprzedaż” będąca owocem (jak już wspomniałem) mojej przygody
z pisaniem w środy.
Wracając do tekstu proponowanej dzisiaj piosenki, kluczem
jest dla mnie fragment:
„Są gdzieś we mnie cząstki, co spokojne są
Lecz to nie te co wciąż drżą”
Dziękuję za fantastyczną podróż i do zobaczenie w innym
wymiarze. A na marginesie, Panem od muzyki na szczęście jest niezastąpiony
Łukasz Jędraszkiewicz. Panią od psychologii jest dla mnie Małgorzata
Trznadel. Jeśli chodzi natomiast o sprzedaż i zarządzanie, to podaż przewyższa popyt i mojego zniknięcia nikt nawet nie zauważy.
-------------
Emilian Wojda
Komentarze
Prześlij komentarz