„Wiem, że "Vagabonds" stało się hymnem, ale nie
pisałem tego w ten sposób” - mówił Justin Sullivan o pełnym emocji nagraniu
opartym na mocnym, marszowym rytmie.
To o czym właściwie jest? Pojawiło się mnóstwo przedziwnych
interpretacji z taką, że system w Wielkiej Brytanii gnębi imigrantów włącznie.
Na pewno nie jest piosenką o podróżowaniu, chociaż na siłę można byłoby i tego
się doszukiwać w tekście. Ja odebrałem ją jako swoiste wezwanie, że czas
porzucić swój komfort i zacząć radosne życie na drodze, gdzie każdy dzień jest
pełen odkryć.
Na takie rozumienie ma wpływ niewątpliwie moja dobra
znajomość dyskografii zespołu New Model Army i patrzenie na ten kawałek poprzez
pryzmat jego całościowego dorobku.
Poznałem tę kapelę dekady temu dzięki audycjom nieodżałowanego
Tomasza Beksińskiego. Zachwyciłem się. Niedługo po tym odkryciu miałem też
okazję być na ich koncercie w warszawskim klubie „Remont”. Zakochałem się bez
pamięci, chociaż ich sztandarowy numer „Vagabonds” jeszcze wówczas nie powstał.
Na żywo usłyszałem go dopiero na Przystanku Woodstock w 2017. I stateczny już
pan stał się na chwilę znów nastolatkiem. Takiego entuzjazmu kilkuset siwych
głów na raz nie spotkałem nigdy wcześniej ani później. New Model Army
niezmiennie ma taką moc. Zastanawiałem się skąd się ona bierze i bardzo szybko
znalazłem odpowiedź. Wokalista, kompozytor i dobra dusza zespołu Justin
Sullivan jest po prostu punkiem z krwi i kości. Robi swoje nie zważając na
mody, zasięgi i wpasowywanie się w gust odbiorców. Nigdy nie potrzebował poklasku
i wolał pozostać niszowym twórcą niż zboczyć z obranego kierunku dla większych
pieniędzy. Jest emanacją autentyczności.
Wracając do „Vagabonds”, to utwór wprost idealny na
koncerty, przy którym chce się zacisnąć pięść i wykrzykiwać tekst na całe gardło.
Czy byłoby to możliwe w sytuacji, gdzie pojawiłaby się chociażby jedna nutka
sztuczności lub fałszu?
Niewątpliwym atutem kawałka są folkowe skrzypce, na których
zagrał związany przez pewien czas z New Model Army Ed Alleyne-Johnson.
Obcowanie z muzyką New Model Army przez ostatnie godziny nie
pozostawiło mi wyboru tematu dzisiejszego artykułu. Ten przebijał się tak
silnie, że wszystkie inne zostały całkowicie przykryte. Nie ważne, że o
autentyczności pisałem już wielokrotnie. Ten wątek towarzyszył moim rozważaniom
np. w felietonach: „Be Youself”, „Open Your Eyes”, „Pretty Fly” i wielu innych.
Postanowiłem poświęcić mu ponownie kilka zdań, ponieważ jest stale aktualny w
tym plastikowym świecie. Mówi się o potrzebie autentyczności coraz więcej, a
moje obserwacje zachowań ludzkich wskazują, że na przekór jest jej coraz mniej.
Oczywiście to jest moje subiektywne spostrzeżenie i nie może
być inne, bo wszystko co dotyczy autentyczności nie opiera się na obiektywnych
faktach, które moglibyśmy miarodajnie ocenić. To raczej wrażenie. Kto jest w
stanie jednoznacznie stwierdzić, czy człowiek jest „prawdziwy” czy nie? Wg
jakich, czyich kryteriów? Łatwiej rozpoznać ewidentnego kłamcę lub kiepskiego
aktora, ale zaczyna być trudniej jeśli ktoś wydaje się być wiarygodnym i mu
zaufaliśmy.
Teoretycznie prościej jest odnieść się do własnej
autentyczności. Czujemy przecież kiedy jesteśmy zażenowani mówiąc coś w co do
końca nie wierzymy, a „wypada”. Nie jest nam dobrze, gdy z uwagi na konwenanse
przemilczymy coś, co powinniśmy ujawnić, a boimy się popsuć atmosferę. I w
końcu spłycając problem do „bycia sobą”, jak wielu z nas zna siebie na tyle,
żeby nie mieć żadnych wątpliwości kim jesteśmy?
No właśnie. Czy w takim ujęciu apele „bądź autentyczny”,
„bądź sobą”, „pokazuj kim jesteś” nie pozostają pustymi hasłami i zwiększenie
ich częstotliwości to stanowczo za mało, aby się coś zadziało w temacie? Czy
„bycie sobą” to być innym niż wszyscy? Też chyba nie, bo jeśli ktoś skupi się
na tym, aby udowodnić, że się wyróżnia, zapominając przy tym czego sam
potrzebuje, to się przecież podporządkowuje innym.
Jak widać materia robi się bardziej złożona wraz z tym, jak
zaczynamy zgłębiać.
Część z nas niespecjalnie wie, jakie są nasze prawdziwe
wartości i za czym chcemy podążać. Wtedy najłatwiej jest pójść za innymi i
słuchać cudzych opinii. Zarówno udawać kogoś innego, jak i zmieniać się pod
wpływem propagowanych powszechnie przekonań. Potrzeba bycia lubianym też ma
swoje konsekwencje. Można długo wymieniać przyczyny wpływu na autentyczność. Jest
ich naprawdę wiele i w każdym indywidualnym przypadku będą one miały różną
wagę.
Jeśli przyjmiemy, że autentyczność to wyrażanie siebie,
odsłanianie swojego prawdziwego ja, swojej wrażliwości, najgłębszych pragnień,
wątpliwości, lęków, to bez dwóch zdań bycie autentycznym w dzisiejszym świecie
wymaga odwagi, ugruntowania w poczuciu własnej wartości. Bo często odsłonięcie
siebie, a zwłaszcza swoich emocji postrzegane jest jako słabość. A ujawnienie
swojej prawdy bywa przedmiotem ataków.
Gdy odważnie wypowiadamy swoje zdanie, inne niż opinia
ogółu, możemy być postrzegani jako osoby konfliktowe. Gdy mówimy o swoich
potrzebach, mogą nam przykleić etykietkę „za bardzo skupionych na sobie”. A gdy
nie pozwalamy się obrażać, mogą nam zarzucić, że nie mamy do siebie dystansu.
Łatwo zatem nie jest.
Do tego powinności, nakazy i zakazy. Kłębią się w naszej głowie i odcinają nas od tego, kim naprawdę jesteśmy, od prawdy o nas samych. Jak powinienem zachować się w danej sytuacji? Co wypada powiedzieć? Jaką drogę wybrać?
Nie wystarczy stwierdzić, że jest tylko jeden sposób. Że nie kryje się
on w oczekiwaniach społecznych, ale w nas samych. W naszych prawdziwych
uczuciach, myślach i potrzebach. Żeby zachowywać się tak jak czujemy, mówić to
co myślimy, postępować tak, jak prowadzi nas własna głowa i serce. Że prawdziwa
pewność siebie to nic innego jak odwaga bycia i pokazywania siebie takimi,
jakimi jesteśmy naprawdę. Bez masek. To niby każdy wie, ale wdrożenie tego
stanowi największą trudność.
Nie jest łatwo być autentycznym w świecie, w którym tak
wiele osób gra. W świecie masek, uśmiechów i poklepywania po plecach.
Powierzchownych relacji, nic nie wnoszących small talków i udawania, że
rzeczywistość jest bardziej kolorowa niż jest. Wchodzimy do tej gry i
dostosowujemy się do otoczenia.
Dla tych, których od dziecka przekonywano, że nie warto być sobą,
jest to jedyny wyobrażalny scenariusz. Gdy już od małego słyszymy, że mamy być
grzeczni i mili, i że najważniejsze żeby nas lubili, trudno potem bez problemu
wyrażać siebie. Odcinamy swoje potrzeby, idziemy na kompromisy, uśmiechamy się
nawet wtedy, kiedy nie jest nam do śmiechu. Takie życie myślimy.
Najciekawsze dla mnie jest to, że
proces odkrywania swojej autentyczności z jednej strony odbywa się stale i jest
to droga bez końca, a z drugiej często z różnych powodów rezygnujemy z naszego
kapitału początkowego. Musimy zaczynać od zera, mimo, że mieliśmy dobry punkt
startu.
Każde dziecko rodzi się z
przynależną sobie naturalnością, umiejętnością autentycznego wyrażania swoich
potrzeb, swoich prawdziwych myśli, tego co czuje. Wie o tym każdy rodzic, który
nie raz doświadczył szczerości i bezpośredniości swojego dziecka w przedszkolu
czy na imieninach u cioci.
Weźmy choćby bezpośrednie i otwarte wyrażanie uczuć: „Mamo,
u cioci jest nudno, wracajmy do domu”, czy opinii „Pani w przedszkolu ma brudne
włosy” albo w tłumie ludzi „Mamo, chcę kupę”.
Nigdy nie zapomnę, jak mój 4-letni wówczas Piotruś siedząc
na kolanach sąsiada (przemiłego człowieka) walnął nagle po długim przyglądaniu
się jego twarzy: „Ty, a ile ty masz zębów?”.
Jednak w toku wychowania uczyliśmy się w domu i w szkole, że
powinniśmy dostosowywać nasze potrzeby, uczucia i reakcje do oczekiwań innych
osób, ponieważ tylko wtedy zostaniemy przez nich zaakceptowani. Więc z roku na rok, naszą
naturalną pewność siebie zaczynały krępować kolejne więzy, aż w końcu niektórzy
z nas zamienili się w zastygłą wewnętrznie mumię, oplecioną mnóstwem zakazów,
nakazów i powinności. Pełną lęku przed ujawnieniem siebie. Bo kiedyś
nauczyliśmy się, że bycie prawdziwym jest niebezpieczne i naraża nas na ryzyko
odrzucenia przez innych.
Powracanie do naszej prawdziwej wewnętrznej pewności siebie
jest dokładnie odwróceniem tego wszystkiego. Jest wg mnie procesem czyszczenia
ograniczeń, które uznaliśmy za swoje w procesie socjalizowania się. Nie polega
ono na „naprawianiu siebie” ani nawet na „rozwijaniu”, ale właśnie na
przywracaniu sobie siebie – własnej autentyczności, spontaniczności i
naturalności.
Czy to ma sens? Nie wiem, ale tak czuję. Bo niby dlaczego to,
jak wyobrażamy sobie, że powinniśmy się zachować miałoby mieć większą wartość
od tego, co naprawdę czujemy? Kiedyś wartość temu nadawali inni, dorośli w
naszym życiu, nauczyciele, rówieśnicy. To oni wskazywali, jak dobrze się
zachować i co właściwie czuć. Ich ocena niekoniecznie była zgodna z tym, co
naprawdę czuliśmy i w ten sposób zostaliśmy zaprogramowani.
Ale dziś, kiedy jesteśmy dorośli, mamy alternatywę. I możemy
pomyśleć na nowo – dokonać nowego, zupełnie innego wyboru. Postawić na
pierwszym miejscu nasze prawdziwe uczucia, nasze prawdziwe zainteresowania i
potrzeby. Uznać we własnym wnętrzu ważność samego siebie – nie owocu własnej
autoprezentacji i sztucznego pozowania na kogoś innego (w naszej ocenie
lepszego czy gorszego) niż w istocie swojej jesteśmy, ale tej osoby, która jest
w nas prawdziwa.
Wierzę głęboko, że kiedy damy sobie chwilę, będziemy w
stanie trafnie ocenić, co robimy z potrzeby akceptacji innych i chęci
zasłużenia na ich pochwałę, a co wypływa z naszej wewnętrznej potrzeby
wyrażania własnej prawdy.
Na świecie są miliony ludzi, którzy przyjmą nas z otwartymi
ramionami: takimi, jakimi naprawdę jesteśmy. Czego się boimy? Dopóki nie
pozwolimy sobie nawzajem zobaczyć siebie takimi, jakimi naprawdę jesteśmy, nie
pozwolimy się poznać, to nigdy nie będziemy mieli szansy przekonać się, kto
będzie naszą bratnią duszą, a kto nadaje na zupełnie innych falach.
Wszyscy wielcy liderzy tego świata, tworzący biznes jak
Steve Jobs, pomagający innym jak Matka Teresa czy też politycy, jak na przykład
Martin Luther King – wszyscy oni wyróżniali się tym, że odważyli się pokazać
własną autentyczność bez względu na reakcję otoczenia. Żyli przepełnieni swoją
wewnętrzną prawdą, tym, kim naprawdę są. I właśnie dzięki temu, dzięki
niezłomnemu byciu w zgodzie ze sobą, inspirowali innych. Nie oznacza to, że
innym było z nimi dzięki temu łatwiej, ale na pewno prawdziwiej. Co by było,
gdyby ci ludzie zrezygnowali z pokazania światu prawdy o sobie i o tym, w co
wierzą?
Autentyczność wymaga zadawania sobie stale trudnych pytań,
bycia gotowym na zmiany i skonfrontowania się ze sobą samym. To proces, podczas
którego stale kwestionuje się swoje najgłębsze wartości i przekonania o sobie,
o innych, o świecie. Wymagający odwagi i słuchania się wyłącznie siebie. Wymaga
odwagi przede wszystkim dlatego, że zwykle nie wiemy gdzie nas doprowadzi i co
nas czeka po drodze.
***
Niektórzy uważają, że autentyczność to po prostu walenie
prawdy prosto z mostu między oczy. Z jednej strony coś w tym jest. Na pewno
wymaga odwagi. Jest formą komunikowania swojego zdania. Problem w tym, że to
stanowczo zbyt daleko idące uproszczenie. Dotykamy bowiem kolejnego szerokiego
filozoficznego tematu – czym jest prawda. Ale to może innym razem.
Jeśli prawda to zbyt mało, to czy jest coś, co gwarantuje
zbliżenie się do autentyczności? Moim zdaniem to, co jest konieczne, to
spójność wewnętrzna. Ta spójność nie decyduje o tym, że już jesteśmy
autentyczni, ale na pewno tacy nie będziemy jeśli tej spójności brakuje.
Każdy sprzedawca ma najlepszy produkt, ale komu wierzymy? Do
kogo mamy zaufanie? Czy aby nie do tych, którzy robią to co mówią? Nie kręcą,
nie ukrywają, nie mylą się w zeznaniach?
Z autentycznością bliżej do wiarygodności. Tutaj prędzej
można postawić znak równości niż w jakimkolwiek innym zestawieniu.
New Model Army to zespół na wskroś wiarygodny. Piosenka „Vagabonds” opowiada o tym, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Starzy, młodzi, włóczędzy, dzieci, więźniowie. My wszyscy też. Możemy starać się być autentyczni. W ostatnim wersie piosenki słyszymy, że miłość do dzieciństwa nigdy nie umrze.
Czyż nie jest to wskazówka?
------------
Emilian Wojda
Komentarze
Prześlij komentarz