Przejdź do głównej zawartości

"Another brick in the wall" czyli jak żyć w korporacji?

 


Ten utwór Pink Floyd znają chyba wszyscy. Łącząc się w większą całość z "The happiest days of our lives", kompozycja opowiada o szkolnych latach Pinka, głównego bohatera rock-opery "The wall". Chłopiec trafia do rygorystycznej szkoły i, podobnie jak inne dzieci, pada ofiarą "kontroli myśli" oraz systemu nadmiernych kar stosowanych przez bezdusznych nauczycieli. Utwór przybrał formę protest-songu przeciwko nadmiernej dyscyplinie w brytyjskim systemie edukacji. Gnębieni przez belfrów uczniowie solidarnie stają do młodzieńczego buntu wymierzonego w szkolną tyranię. Traumatyczne doświadczenia Pinka stają się jedną z tytułowych cegieł wznoszących wokół bohatera mentalny mur.

"Smaczkiem" jest fakt, że uczniowie z pobliskiej szkoły zaproszeni do realizacji tego projektu dla wzmocnienia jego wydźwięku, po latach zgłosili się do sądu dochodząc tantiem. Przyznano im po 500 funtów na głowę.

Utwór "Another brick in the wall" skojarzył mi się automatycznie, kiedy ludzie zaczęli mnie pytać ostatnio jak ja mogłem tyle lat wytrzymać w korporacjach, skoro jestem tak niezależnym człowiekiem, stawiającym wartości ponad własne korzyści.

Odpowiedź jest prosta. Są różne korporacje. W niektórych warunki są ciężkie, w innych pracuje się bardzo dobrze. To prawda, że dzisiaj dominują negatywne konotacje. Kiedy ktoś mówi, że pracuje w korporacji, to w głosie rozmówcy najczęściej słyszy ton współczucia. Warto się zastanowić skąd się wziął taki stereotyp.

Każdy z pracowników korporacji ma swoją odpowiedź na pytanie dlaczego związał się z dużą firmą. Jedni twierdzą, że mają możliwości rozwoju. Inni, bo mogą realizować różne ciekawe projekty interdyscyplinarne. Dla wielu istotne jest bycie częścią dużej międzynarodowej struktury, używanie na co dzień języków obcych, wyjazdy zagraniczne, dobre wynagrodzenie, rozbudowane pakiety socjalne. Korporacja wiele oferuje, ale i wiele żąda w zamian. Coś za coś.

W latach 90-tych ubiegłego wieku etat w korporacji był czymś elitarnym. Był szansą na relatywnie duże pieniądze i rozwój niedostępny w żadnym innym miejscu. To był na tamte czasy wyjątkowy pracodawca. Otrzymanie stanowiska w jednym z pierwszych koncernów pojawiających się w Polsce było sukcesem. Dzisiaj takich pracodawców są tysiące. Praca w korporacji przestała być czymś wyjątkowym, a w dużych miastach stała się wręcz standardem. Ma to wpływ na jakość. Jak każda "masówka". Zaczęło to być widoczne w statystykach. Oprócz niewątpliwych plusów, na powierzchnię wyszły też minusy. Niemniej godne zauważenia jest to, że mimo coraz bardziej negatywnego wizerunku korporacji jako takiej, masa ludzi przechodzi z jednej do drugiej i nie wyobraża sobie pracy w innym środowisku.

Na negatywne skojarzenia (a w wielu przypadkach też doświadczenia) składa się wiele czynników. Wszystkie są pochodną wielkości organizacji, którą zwykle trudniej zarządzać niż małym przedsiębiorstwem. Setki, a nawet tysiące ludzi oznaczają często procedury, schematy, małą elastyczność, rozmytą odpowiedzialność, niekontrolowany przydział zadań, rozbudowane raportowanie, analizę wszystkiego i niczego i wreszcie anonimowość idącą czasem wręcz w dehumanizację. To typowe zagrożenia. 

O tym jaka jest korporacja decydują ludzie. A w szczególności przełożeni, którzy zbyt często zapominają, że człowiek to nie tylko pracownik. Co ciekawe, nie zapominają śledzić czy mają naładowaną baterię w smartfonie, ale już pilnowanie naładowanych "baterii" swoich podwładnych im umyka. Jakże często słyszałem "inteligentne" tłumaczenia szefów, że mają kilkudziesięciu pracowników i nie są w stanie w każdym przypadku przeanalizować jak są obciążeni pracą. Czyli nie mają czasu na to co jest podstawową rolą menedżerską? No nie mają bo piszą właśnie 46 raport w trzeciej wersji albo setną prezentację. Przeciążenie pracą jest wspólnym mianownikiem narzekań na pracę w korporacji. Ludzie boją się pokazać, że pracują w nadgodzinach, bo szef uzna, że są słabi, skoro nie wyrabiają się w standardowym czasie pracy. Nie mówią o tym, mimo iż zapewniani są, że otwarta komunikacja to podstawa. To jedna z patologii. które są przyczynkiem do negatywnego wizerunku pracy w korporacji.

To patologie kreują wizerunek pracy w korporacji, a nie same korporacje. Jeśli są dobrze zarządzane przez niezakompleksionych menedżerów, to praca w nich jest absolutnie normalna. Mało tego, dzięki rozbudowanym działom HR przestrzeganie prawa pracy jest na znacznie wyższym poziomie niż w anonimowych małych firmach. 

W jednym ze swoich wcześniejszych artykułów, Co ty tutaj robisz?, przytoczyłem swoją krótką rozmowę z korporacyjnym "półbogiem". Jest ona dobitnym świadectwem na to, jaki wpływ na pracę w korporacji mają osoby nią kierujące.  

Wspomniałem o nadmiarze pracy, ale znacznie poważniejszym problemem wg mnie są relacje. To one implikują większość frustracji. Nie da się ukryć, że dla wielu z nas praca jest drugim domem. Nieważne czy z konieczności, czy z wyboru. To w pracy zaspokajamy swoją potrzebę samorealizacji, przynależności. Często w pracy nawiązujemy przyjaźnie. Ale równolegle to w pracy tracimy zdrowie, poczucie godności, wiarę w siebie.

  1. Relacje dotyczą każdego środowiska. Dlaczego w przypadku korporacji jest to podkreślane? Bo to korporacje brylują w (czasem wręcz nachalnym) komunikowaniu wartości, misji, pryncypiów. A skoro są one umieszczane na wszystkich możliwych tablicach, banerach, publikacjach wewnętrznych i zewnętrznych, to każdy pracownik na początku w nie wierzy. I jeśli widzi każdego dnia, że to puste frazesy, że praktyka dnia codziennego mówi zgoła coś innego, to rozczarowanie jest wtedy do kwadratu. W małych firmach nie ma tego zderzenia. Tam się nie obiecuje zbyt górnolotnych rzeczy. Nie pompuje się pracowników "unikatową kulturą pracy". Nie traktuje się modeli jako religii.

  2. W korporacji jest duża podatność na wdrażanie "jedynie słusznych" modeli, ponieważ wtedy łatwiej jest kontrolować procesy. Albo coś jest zgodne z instrukcją, albo od niej odbiega. Powstają checklisty do wszystkiego. Od obsługi klienta poprzez strukturę rozmowy oceniającej do sposobu udzielania feedbacku. To świetne środowisko do pojawiania się różnorodnych patologii. Myślenie wypierane jest przez tabelkę. Łatwo popaść w skrajności. Np. pomiędzy autorytaryzmem, kiedy ludzie drżą przed szefem, albo zbyt towarzyską atmosferą i poklepywaniem się po plecach, kiedy wszyscy toczą sztuczne, miłe pogawędki i zapominają o robocie. Umyka gdzieś rozum. Bo wcale nie jest jednoznaczne, że w pierwszym wariancie ludzie są dla siebie wrogami, a w w drugim się przyjaźnią. Paradoksalnie w pierwszym ludzie częściej się wspierają w obliczu wspólnej biedy, a w drugim i tak intrygują. Tak zwykle jest kiedy zapominamy o naturalnych korzeniach.

  3. Ponieważ w dużych firmach pracuje dużo ludzi, zależności socjologiczne są bardziej widoczne. W pięcioosobowych zespołach trudno dostrzec na przykład koterie. A nawet je tworzyć. W dużych zespołach staje się to nie dość, że możliwe, to wręcz "wskazane". Pojawiają się grupy, które ze sobą konkurują o przychylność szefa. Ich relacje są typowo transakcyjne. Czasem ze sobą mediują, ale głównie skupiają się na osiągnięciu swoich celów. Zajmują się sobą, bardziej koncentrując się na wewnętrznych konfliktach niż na klientach. Zaprawieni w takich bojach potrafią być na krótką metę bardzo skuteczni. Jak jest akcja, to dla zdobycia lepszej pozycji organizują "siły specjalne", wysyłają je w bój i wygrywają bitwę. Problem w tym, że w walce o klienta trzeba użyć całej armii, gdzie wszystkie pododdziały muszą sprawnie współpracować. To jest opisana w literaturze fachowej tzw. kultura plemienna. Członek jednego plemienia rozmawia z szefem, a przynależny do innego plemienia zastanawia się, co on kombinuje. Plemiona współzawodniczą o wpływy w klimacie permanentnej nieufności. Pogłębiają animozje, aż w końcu same tego nie wytrzymują i szukają nowej pracy. Jak jeszcze szef jest orędownikiem teorii zarządzania konfliktem to tylko utrwala te tendencje. A potem mówi się, że korporacja to zło wcielone. Nie, wystarczy szef, który nie zgadza się na takie praktyki. Korporacja nie wymaga takiego zachowania.

  4. Wiele firm popada (jak już wspomniałem) w skrajność tworzenia i przestrzegania zasad. Produkuje się miliony procedur, przepisów, standardów, feedbacków, rozmów okresowych, regulaminów i kodeksów etycznych. Jest mnóstwo "papierów", tabelek do wypełnienia i specjalnych arkuszy ewaluacyjnych dotyczących postępów realizacji najdrobniejszego zadania. Praca z tą biurokracją staje się celem samym w sobie. To pokłosie teorii tzw. klienta wewnętrznego. Bezkrytyczne pójście na całość w tym kierunku skutkuje zazwyczaj tym, że traci się z pola widzenia klienta zewnętrznego. Zamiast przynosić przychody, ludzie zajmują się rozwiązywaniem problemów, które sami generują. Zapewne każdy z was zetknął się z powiedzeniem, że największym wrogiem firmy nie jest konkurencja tylko firma sama dla siebie. Skądś się to wzięło.

  5. Kolejnym przykładem zagrożenia w korporacji jest element kultywowania hierarchiczności. Aby podkreślić swoją pozycję, osoby "ze świecznika" dają gawiedzi igrzyska. Uwielbiają ceremonie i rytuały, co samo w sobie nie jest takie złe, ale niestety idzie w parze z całkowitym ignorowaniem komunikacji wewnętrznej. Skoro jej brakuje, to ludzie zaczynają sami ją sobie tworzyć. Kwitną relacje prywatne i dzielenie się subiektywnymi opiniami na forach, co zaczyna ich pochłaniać do tego stopnia, że potrafią zapomnieć o pracy, dywagując nad tym kto z kim ma romans albo z kim warto zawiązać koalicję. Na pomysły nawet nie ma co liczyć. Skoro hierarchia, to pomysł szefa jest najlepszy i już po kłopocie. Przestawiają się priorytety. Zysk dla firmy schodzi na dalszy plan. Ludzie zabiegają o to, co będzie napisane na ich wizytówce, jak się wspiąć na wyższy szczebel aby partycypować w większej liczbie ceremonii.

To zaledwie kilka przykładów obszarów mogących generować istotne wypaczenia. Na ten temat napisano już tak wiele, że nie ma sensu przytaczać więcej. Tym bardziej, że ten artykuł aspiruje do jednego z moich najdłuższych.  

O tym, że relacje w pracy są ważne wiemy wszyscy, ale czy są równie ważne w ujęciu biznesowym? Jeśli klasycy zarządzania, tacy jak np. Ken Blanchard, pozycjonują je w tym samym szeregu co kompetencje, to nawet mi nie wypada z tym polemizować. Na szczęście jestem tego samego zdania. Potwierdzają to również badania zaangażowania przeprowadzane przez Instytut Gallupa.

Stwierdziłem już, że to jak wygląda korporacja zależy od ludzi nią zarządzających. To od szefa głównie zależy jak będą budowane relacje. Na czym będą się opierały. Bo przykład idzie z góry. Czy tego chcemy czy nie. Jeśli szef jest neurotycznym, mało empatycznym człowiekiem tworzącym sztuczne bariery, to dobrych relacji nie zbuduje. Jeśli sam będzie intrygował, knuł i podpuszczał, to takie praktyki rozplenią się po firmie i nie zatrzyma tego nawet setka najlepszych szkoleń. 

Obiecuję, że postaram się już nie wspominać więcej o liderze, ale tym razem jeszcze muszę. Nie dlatego, że to modny temat i nadal piszą następne setki książek przedstawiających tysięczną teorię przywództwa. Jako praktyk powiem tak: szef powinien jasno określić oczekiwania i zasady współpracy z ludźmi. Być uczciwym i sprawiedliwym człowiekiem, działającym spójnie z własnymi wartościami, i ludzie za nim pójdą. W korporacji też. Korporacja nie zabrania być przyzwoitym.

Korporacja z racji swojej wielkości ułatwia ukryć się osobom niekompetentnym, które swoje braki maskują przekierowując reflektory na innych. Wystarczy czasem przypomnieć, że firma nie jest planszą do rozgrywania wewnętrznych gierek. Że ważny jest przede wszystkim klient zewnętrzny. Wtedy uwaga pracowników siłą rzeczy kieruje się na zewnątrz. Ludzie zajmując się klientami po prostu mają mniej czasu na bezsensowne spory. Klient wszystko weryfikuje i wystawia cenzurkę nie konkretnej osobie, tylko firmie, którą dana osoba reprezentuje. To jest naturalny integrator wspólnej pracy. Szef ma bardzo proste narzędzie. Zwraca uwagę, że nie czas na rozgrywki wewnątrz organizacji kiedy klient czeka.

I jeszcze jedna uwaga. Siłą korporacji jest misja. Niestety w większości przypadków, albo niedoceniana i zapomniana, albo wyśmiewana. Ale znowu, to zależy od szefa i jak sam ją traktuje. Czy swoimi działaniami przybliża się do jej realizacji czy działa wbrew niej i tym samym daje przyzwolenie na lekceważenie tego co ważne i promowanie niechlujstwa.

***

Ja miałem dużo szczęścia do szefów. Pracując w korporacjach trafiałem zazwyczaj na ludzi na poziomie. Znających swoją wartość, dobrze wyedukowanych. Nie musieli uciekać się do nieczystych zagrywek broniąc swoich kompetencji, bo po prostu je mieli. Nie szukali za wszelką cenę poklasku, bo potrafili budować  autorytet na prawdziwych fundamentach. Nie wymagali zatem głupot. Nie zmuszali do bycia pajacami. Potrafili cenić wartości i nie upadlali siebie i innych. Można. Nie zmuszali do deptania wartości, które były ważne dla pracownika. Nie wszyscy, ale znaczna większość. Dlatego z pełnym przekonaniem twierdzę, że w korporacji można normalnie pracować.

Oczywiście trafiło mi się też doświadczyć sytuacji, gdzie byłem zmuszany do bycia kim innym niż jestem. Wtedy po prostu rezygnowałem. To, że teraz jestem szefem dla samego siebie nie jest oznaką obrzydzenia do korporacji. To efekt moich prywatnych kolei losów, ale nie ucieczka z klauzulą definitywnego przekreślenia powrotu.

Zdaję sobie sprawę, że powszechny wizerunek korporacji nie wziął się z powietrza. Wiele osób przyczyniło się do jego powstania. Moim zdaniem odpowiedzialnych za ten stan rzeczy jest więcej niż nam się wydaje. Kto tworzy profil kandydata na zarządzającego? Dlaczego promuje się aktorów? Dlaczego po badaniu zaangażowania nie wylatuje główny szef, tylko jego podwładni? Wiele pytań ciśnie się na usta. Niemniej zawsze dojdziemy do wniosku, że każdy układ ma swoje plusy i minusy. Co za różnica, czy moim szefem będzie niezrównoważony właściciel małej firmy czy idiota w korporacji? Samozatrudnienie też ma swoje wady i zalety. Jak wszystko. I gdzie nie spojrzymy, to wzrok padnie na ludzi, z którymi pracujemy. Od nich zależy najwięcej. Od nas natomiast to na co się godzimy. Czy pozwalamy na dokładanie następnych cegieł do muru, który groźnie zaczyna nas otaczać, czy go jednak rozwalimy.

------------------

Emilian Wojda


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z

"Opium"

  Dead Can Dance to niezaprzeczalnie wyjątkowa grupa prezentująca alternatywne spojrzenie na światową muzykę z wyraźnymi wpływami gatunków zaliczanych do szeroko pojętego dark independent. Powstała w 1981 r. w Melbourne z inicjatywy Brytyjczyka Brendana Perry'ego, do którego wkrótce dołączyła Australijka Lisa Gerrard. W 1982 r. zdegustowani wąskimi horyzontami tamtejszej sceny muzycznej przenieśli się do Londynu. Tam w ciągu roku podpisali kontrakt z najsławniejszą wówczas wytwórnią muzyki alternatywnej – 4AD. Gdy właściciel firmy – Ivo Watts-Russell – usłyszał ich nagranie demo, był wprost zauroczony. Wrażenie zrobił na nim nie tylko nieziemski głos Lisy, ale również poczucie, że ma do czynienia z czymś absolutnie oryginalnym. W roku 1983 Dead Can Dance zarejestrowali sesję dla Johna Peela, a niedługo później światło dzienne ujrzał ich pierwszy album zatytułowany po prostu Dead Can Dance, stanowiący kolekcję ich wcześniejszych utworów. Nie okazał się wielkim sukcesem. Podobno głów

"House Of Cards"

  Piosenka „House Of Cards” zespołu Radiohead jest o mężczyźnie, który zachęca kobietę, aby porzuciła męża („pocałuj męża na dobranoc”) i została jego kochanką. Bez względu na konsekwencje tej decyzji. Tytułowy „domek z kart”, o którym kobieta powinna „zapomnieć”, stanowi metaforę jej obecnego małżeństwa. Thom Yorke sugeruje tym samym, że dotychczasowego związku nie charakteryzowała stabilność i może on rozpaść się w każdej chwili. Nie warto zatem się zastanawiać, ale natychmiast odejść i zacząć budowę nowego, nawet jeśli nie będzie on niczym więcej, jak tylko kolejną kruchą konstrukcją. W 2009 roku utwór otrzymał trzy nominacje do Nagrody Grammy, w kategoriach „Best Rock Performance by a Duo or Group with Vocal”, „Best Rock Song” i „Best Short Form Music Video”. Chociaż Radiohead przegrało każdą z wymienionych rywalizacji, podczas tej samej ceremonii zespół zdobył statuetkę za „In Rainbows” w kategorii najlepszego albumu alternatywnego. Eksperymentalny wówczas teledysk w reżyserii Jam