Kiedy 41 lat temu Andrew Eldritch zakładał Sisters Of Mercy, nie miał pojęcia, że ten efemeryczny projekt stanie się legendą, dzięki której, mimo naturalnej śmierci rocka gotyckiego, wciąż cieszy się kultowym statusem w kręgach fanów mrocznej muzyki i nie tylko. Aktywność studyjna zespołu nie jest imponująca, bo wydał on zaledwie trzy albumy. Na każdym prezentuje jednak zupełnie inne oblicze. Pierwszą studyjną produkcją było nagranie albumu ,,First and Last and Always” nawiązującego klimatem do ery Joy Division z „Unknown Pleasures”. Następny krążek The Sisters of Mercy ,,Floodland” ukazał się 13 listopada 1987 roku, zrealizowany już w innym składzie. Różni się prawie całkowicie od rockowego poprzednika. Jest bardziej progresywny, z dużo mniejszą dawką melancholii. Znajdziemy na nim same dobre utwory: od dramatycznego „Lucretia My Reflection”, po protestujący „Dominion / Mother Russia”. Wspaniałe, mroczne, niemal archetypiczne pomniki rocka gotyckiego, porażające pesymistycznym i lodowatym nastrojem. Przeważają nadal co prawda rockowe kompozycje, ale poddane zostały pełnej fantazji obróbce. Dzięki zastosowaniu różnych środków wyrazu (chór w ,,This Corrosion”, syntezatory w ,,Flood I”) Eldritch nadaje swojej muzyce monumentalny charakter. Pojawiają się również prawdziwie liryczne dzieła jak np. utwór ,,1959″, wykonany wyłącznie przy akompaniamencie fortepianu. Ten album to kamień milowy w całej dotychczasowej twórczości zespołu. O trzeciej płycie ,,Vision Thing” złośliwcy mówią, że to nieudana podróbka Def Leppard. A jak coś ma znamiona kopiowania, nie jest już zazwyczaj tak atrakcyjne, chociaż każdy zna jakiś cover lepszy od oryginału. Niemniej nie to teraz rozważamy.
Jak wspomniałem, na płycie „Floodland” są same dobre kompozycje. Trudno ocenić, która lepsza. To już dotyka pewnych niuansów w guście każdego z nas. Wybrałem akurat „This Corrosion” nie dlatego, że to na pewno jeden z największych przebojów The Sisters Of Mercy. I mówienie o przeboju nie jest przesadzone. Klip hulał po MTV, a singiel dotarł do 7 miejsca UK Charts. Ta piosenka to kwintesencja lat 80. Soulowe chórki, taneczny beat, ostra gitara. Po pewnych obróbkach, przeniesieniu akcentów można by pójść nawet na pełną komercję i umieścić ten utwór w dorobku Duran Duran, co by niewyobrażalnie wzmocniło zasięg i popularność. Nie dlatego, że w nagraniu wykorzystano 40-osobowy chór z Nowego Jorku a za produkcję odpowiadał Jim Steinman, który pracował z Meat Loafem, co też było pewnym gwarantem przebojowości. Zdecydowałem się na ten kawałek z uwagi na to, co sam o nim powiedział autor Andrew Eldritch:
„To numer o idiotach w pełnej krasie, którzy kroczą po tym świecie niczego sobą nie reprezentując. O ludziach, którzy śpiewają o rewolucji, ale nie wiedzą, co to znaczy. Śpiewają o korozji, a sami się rozpadają. O tych, którzy nie rozumieją”.
Jakie to mi się wydało znajome i na czasie.
- Ówczesne znajomości a dzisiejszy networking. Tak szczerze, czym się to różni? Żeby było jasne, jesteśmy gatunkiem stadnym i jest to naturalne, że się łączymy w grupy. Jest absolutnie pożądane, aby korzystać z siły zespołowej, która będzie zawsze większa od mocy jednostki. Problem w tym, że jeśli myślimy o znajomościach z czasów PRL, to mamy przed oczami jakieś machlojki i wynaturzenia, a dzisiejszy networking uważamy za coś wyłącznie szlachetnego. A tak niestety nie jest. Ta gloryfikacja nie ma żadnego uzasadnienia. W praktyce częściej mamy do czynienia z kółkami wzajemnej adoracji, grupami trzymającymi władzę i klubami interesów. I nadal to jeszcze nie jest nic groźnego. Bo niby dlaczego jakiś zespół ludzi nie miałby się wspierać w realizacji celów swoich członków? Kluczowym słowem jest wsparcie. Jak ono wygląda. Bo jeśli zaczyna przypominać zwalczanie wszystkich innych, bez względu na formę, to już robi się nieciekawie. Najjaskrawiej to widać w mediach społecznościowych, w których jest obecnie największa aktywność. Mamy promowanie, mamy ignorowanie, ale mamy tez niestety hejt. Nietrudno się domyślić, że na promowanie każdy wyraża zgodę, a hejt uznaje za przekroczenie normy.
Ciekawym zjawiskiem jest natomiast ignorowanie. Bardzo wiele grup programowo nie poleci, nie skomentuje czegoś, co jest nawet dla nich bardzo interesujące, bo przedstawione przez osobę spoza grupy. Takie postępowanie ma zachęcać do korzystania z benefitów uczestniczenia w grupie. Oprócz tego, że to mało poważne, dużej szkody nikomu nie robi, bo przecież można przystąpić do kółka. A jeśli nie chcesz, to świadomie odcinasz się od pewnego zasięgu i to twój wybór. Z jednej strony proste, z innej nie tak bardzo. Jeśli nie akceptuję pewnych działań grupy to mam do niej wstąpić, bo inaczej nie dotrę do swoich potencjalnych klientów? Czyli nazywając rzecz po imieniu, mam się sprzedać i to tym, którzy głoszą na lewo i prawo, że masz mieć swoje zdanie, słuchać własnego serca itd.? Za Gierka albo miałeś znajomą w sklepie mięsnym i mogłeś liczyć na schab, albo stałeś w kolejce modląc się, aby dla ciebie wystarczyło. Dzisiaj możesz udzielać się w grupach, albo możesz iść sam, wierząc w to, że ktoś dostrzeże twoje kompetencje. Problem w tym, że nie ma kto ich wyświetlić tym co kupują. Oni lubią te piosenki, które znają. Nie chcą też po prostu ponosić ryzyka tam, gdzie wydaje im się, że nie muszą. I nie chodzi o to, aby cokolwiek oceniać. Trzeba sobie po prostu zdawać sprawę z konsekwencji wyboru. I będzie znacznie łatwiej. Ja czuję się wreszcie dzięki temu bardzo dobrze. Jedyne, co mnie jeszcze zastanawia (ale zupełnie na luzie), to skrupulatne badanie kandydatów do pracy przy jednoczesnym braku analizy jakości szkoleń dla tak żmudnie wyselekcjonowanych przecież nabytków. Wystarczą ankiety na 5 i wszyscy zadowoleni. Będąc w latach 1997-2005 jednym z najlepszych trenerów na rynku (z ankiet i opinii), dzisiaj bym się trochę wstydził prowadzić takie szkolenia, bo wróciłem do biznesu i zobaczyłem miliony sytuacji, których takie szkolenia nie uwzględniają. Ale to mój problem, bo tysiące trenerów i zamawiających nie czują potrzeby dzielenia zapałki na czworo i pewnie mają rację. A zatem, po znajomości jest łatwiej i nie ma co dyskutować. Nie można też mieć o to pretensji, bo przecież nikt ci nie zabrania ich zawierać. Z drugiej strony mało prawdopodobne jest, aby sobie poradzić bez nich. Można, ale cena jest wysoka. - Arogancja w stylu wspomnianego szatniarza przybiera wiele odsłon. Pominę politykę, która dzisiaj w tym bryluje, ale mamy wiele obszarów z podobnymi akcentami. Czym jest bowiem najczęściej (są uzasadnione wyjątki) autorytarny styl kierowania, jeśli nie przejawem tego, że wydający rozkazy jest tym nieomylnym, a wykonawcy to stado baranów i nierobów? Czym jest często obserwowane w hurtowniach stanowisko, że oferowany przez handlowca produkt się nie sprzeda? Decydent w hurtowni wie, mimo że nie spytał ani jednego ostatecznego odbiorcy. On wie lepiej i blokuje wprowadzenie nowości. Czy zawsze to wynika z doświadczenia, czy raczej jak ja lubię czerwony, to znaczy, że wszyscy lubią czerwony? Czym jest gnębienie dostawcy tylko dlatego, że pozycja negocjacyjna odbiorcy jest znacznie silniejsza i można sobie poużywać, a jeśli ten sam kupiec trafi na dostawcę bez którego produktów nie może funkcjonować to mnie beret w dłoniach? Czym jest w końcu nachalne przekonywanie do jedynej niepodważalnej racji przez samozwańczych guru? Najczęściej polega to na tym, że taki gość mówi co trzeba robić, aby odnieść sukces, bo sam go osiągnął stosując proponowaną metodę. Nieważne, że to było w innych okolicznościach. Nieważne, że jest zupełnie innym człowiekiem niż ten, któremu to przekazuje. Nie liczy się charakter, temperament, motywatory, faza życia. Nic się nie liczy. U mistrza działało, to musi działać. A jeśli nie, to winny jest wykonawca, bo się nie przyłożył należycie. Pewną formą arogancji jest też trwanie przy "sprawdzonych" rozwiązaniach, mimo że wszystko wskazuje na wyczerpanie się dotychczasowej formuły. Niechęć do jakiejkolwiek zmiany wyłącznie z przekonania, że tylko stare metody są dobre, a wszystkie te nowinki to tylko zawracanie głowy poważnym ludziom. Syndrom starego wygi handlowca. Kolejnym przykładem, najczęściej niezamierzonym, ale odbieranym jako lekceważenie, jest brak przekazywania informacji. Zwykle powodem jest brak czasu, który jednak jest tylko pretekstem, bo jeśli ten fakt miałby dla kogoś większe znaczenie, to czas by się znalazł. Człowiek, który nie dostaje informacji, której oczekuje, zawsze czuje się pominięty, mniej istotny. Nic zatem dziwnego, że o tym, który powinien ją przekazać myśli, że ma zadarty nos i wszystkich traktuje jako ciemną masę.
- I wreszcie szpan. Dzisiaj chyba jest znacznie bardziej rozpowszechniony niż za PRL. Wtedy odskocznią była kultura wysoka, poprzez obcowanie z którą można było się w pełni realizować. Dzisiaj relacja ze sztuki Turandot z Teatru Wielkiego nie robi takiego wrażenia jak zdjęcie samodzielnie wykonanych klusek śląskich właśnie umieszczone na Instagramie. No chyba, że na operze byłem w La Scali. Zdjęcia z wakacji bez palmy w tle? BMW pod domem, jako wersja minimum. Kolejny milion zadowolonych klientów, kiedy w rzeczywistości było ich trzech. Setny certyfikat dla papierka, a nie mądrości z niego wynikającej. Niby każdy w duchu pyta, ale po co to komu? A jednak idzie za falą. Skoro wszyscy, to babcia też. I tak zaczyna się kręcić to kółko wariatów. Jak nie szpanuję, to mnie nie uznają za człowieka sukcesu. A tylko z takimi się pracuje. Więc muszę pokazać, że jestem zwycięzcą, nawet jeśli mi dużo brakuje, bo inaczej odpadam z wyścigu. Może dlatego coraz więcej słychać nawoływań do autentyczności? A może to też lipa i wołają tak, bo to modne i wpisuje cię w odpowiednie ramy? Czyli dalej szpan. Większość nie pyta po co szpanować i przed kim. Ważne, że uznali to jako konieczny atrybut działania we współczesnym świecie. Za Gierka wystarczyło piwo w puszce i Pall Malle kupione w Pewexie. Dzisiaj trzeba się znacznie bardziej wysilić. I byłoby więcej nadziei, że to minie, gdyby chodziło o jakość a nie ilość fotek.
Komentarze
Prześlij komentarz