Przejdź do głównej zawartości

"Never Let Me Down Again"


“Never Let Me Down Again” to utwór z płyty “Music For The Masses” Depeche Mode wydanej w 1987 roku. Już sam tytuł albumu wskazuje na plany zespołu na tworzenie bardziej popowej muzyki, która zmieniłaby ich dotychczasowy, mroczny wizerunek. Ten zamysł z powodzeniem został zrealizowany w kolejnych produkcjach, a w szczególności dzięki krążkowi „Violator”, po opublikowaniu którego grupa stała się prawdziwym komercyjnym gigantem.

Wróćmy do “Never Let Me Down Again”. To cudowna piosenka o przyjaźni. I moim zdaniem o niczym więcej. Znaleźli się co prawda tacy, którzy próbowali przekonywać, że „najlepszy przyjaciel” wspomniany w tekście utworu to tak naprawdę narkotyki.  Wg mnie to kompletnie nietrafiona interpretacja. Przede wszystkim dlatego, że zarówno muzykę, jak i słowa napisał tym razem Martin Gore, który był „czysty”. Przygodę z używkami miał Dave Gahan, ale znacznie później niż powstał ten kawałek. 

Tak więc nie ma co na siłę doszukiwać się jakiegoś ukrytego znaczenia. Dwoje przyjaciół wyrusza w podróż samochodem. Niby nic nadzwyczajnego, jednak ta chwila staje się czymś wyjątkowym. Ponieważ są razem. Przyjaciel zabiera cię tam, gdzie chcesz być. On wie dokąd chcesz jechać, a ty mu ufasz bezgranicznie. Lecicie wysoko. Patrzycie na przebytą przestrzeń. Nie chcecie znowu stawiać stóp na ziemi. Jest wam dobrze. Doskonale. Chcecie, aby to trwało wiecznie.

Siła przyjaźni opisana tak, że można zrozumieć doszukiwanie się porównań z narkotykowym hajem. Tym bardziej, że nie wszyscy przyjaciele są tacy sami. Niektórzy po prostu przemijają, inni zostają na całe życie. Z niektórymi, nielicznymi, naprawdę możemy być sobą i osiągnąć poziom zaufania, który pozwala nam zrelaksować się w ich obecności, całkowicie na nich polegać. Tylko z nimi możemy przeżyć te momenty opisane w piosence, które zapamiętujemy na zawsze i które dają nam to (tak trudne do zdefiniowania) szczęście. 

Mało brakowało, abym zboczył ze ścieżki spontanicznego doboru utworu i, co za tym idzie, tematu dzisiejszego artykułu, nie czekając na ostatnią chwilę. Po napisaniu zeszłotygodniowego felietonu "White Wedding" miałem już bowiem konkretny pomysł na jego kontynuację. Spojrzałem jednak na datę publikacji i wywróciłem stolik. Wszystkie wcześniejsze podchody przestały mieć znaczenie. 1 czerwca. Kojarzony powszechnie z Dniem Dziecka, a dla mnie dzień szczególny. Absolutnie wyjątkowy. To jest rocznica mojego ślubu. 31 lat temu złożyłem uroczystą przysięgę sobie i tej atrakcyjnej, mądrej kobiecie, która stała się również moim najlepszym przyjacielem. Traf chciał, że ilustracją muzyczną do filmu z naszej uroczystości była kompozycja „Never Let Me Down Again”. Czy w tym kontekście był jakikolwiek wybór?

A zatem kilka zdań o przyjaźni. Ujmując to zagadnienie ogólnie, musiałbym się porwać na poszerzenie grona setek autorów już wcześniej wydanych książek, wśród których są pozycje merytorycznie znakomite. Za wysokie progi to raz, a dwa to forma dopuszczająca kilkanaście tysięcy znaków, aby spełniała swoją funkcję.  Pierwszym zabiegiem w takim przypadku jest zwykle poruszenie wątku i pozostawienie rozwinięcia czytelnikom, zachęcając ich po prostu do refleksji albo komentarza. Drugim jest zawężenie. Idąc tym tropem, postanowiłem poruszyć kwestię przyjaźni w pracy.

Czy to ograniczenie ma sens? Czy jest tutaj jakaś niezgodność? Przyjaźń to przyjaźń. Ja tak uważam, ale jestem w dramatycznej mniejszości. Absolutna większość uznaje, że przyjaźń w pracy różni się od tej, która zawiązała się w piaskownicy pod domem. Specyfiki upatrują w interesowności i próbie czasu. Wg mnie to jest raczej często mylona definicja przyjaźni z przyjazną relacją, koleżeństwem. Ale nie o to chodzi, aby teraz tracić czas na polemikę, którą można przenieść na inną okazję.

Aby pogodzić ogień z wodą postawmy pytanie inaczej. Czy przyjaźń w pracy jest możliwa?

Wiele zależy od człowieka, a to, czy pracujemy w jednej firmie nie zawsze jest wyznacznikiem tego, jak silna i prawdziwa będzie dana relacja. Wśród pracowników krążą zazwyczaj dwie opinie.

Część uważa, że przyjaźń w pracy jest przereklamowana. Ma niewielkie szanse na przetrwanie. Że praca to miejsce wiecznej rywalizacji na wielu poziomach i jakiekolwiek działania nie są pozbawione interesowności. W grę wchodzą pieniądze, stanowisko, pozycja, kontakty. W takiej sytuacji łatwo o fałsz. Za przyjaźń bardziej uznaje się komplementowanie niż rzeczywiste intencje i działania. Króluje przeświadczenie, że bliskie kontakty lepiej nawiązywać na neutralnym gruncie. Znajomościom zawartym w pracy trudniej zaufać, gdyż w głowie zapala się lampka kontrolna: „czy aby ta znajomość jest bezinteresowna?”. Wpływ na takie myślenie ma nie tylko sama atmosfera w konkretnym miejscu, ale również doświadczenia związane z utrzymaniem kontaktu. Każdy, kto choć raz zmieniał pracę, miał okazję sprawdzić, jak mogą skończyć się przyjaźnie nawiązane w firmie. Widujesz się z kimś codziennie, siedzisz z nim przez całe lata biurko w biurko. Często znacie swoje największe sekrety. Wszystko wskazuje na to, że łączy was coś więcej niż tylko wspólna praca. Ktoś z was odchodzi i się nagle urywa. Zaczynasz wątpić. Były przecież huczne pożegnania. Towarzyszyły im łzy i moc deklaracji o tym, że przecież przyjaźń się nie kończy, a jedynie zmienia. Okazało się, że tak naprawdę trzeba liczyć się z tym, że już nigdy nie będzie tak jak wcześniej. Nie ma już wspólnych tematów, nie ma czasu na spotkanie. I nie tylko twarz ale i nazwisko coraz bardziej wypada z pamięci, gdyż jest zastępowane przez nowe. Jeszcze gorzej jest gdy dochodzi do prób utrzymania więzi ale pomimo kilku wspólnych wyjść na piwo dochodzicie do wniosku, że trudno już utrzymać dawny układ. Nie macie o czym rozmawiać. Żyjecie nadal wydarzeniami z pracy, w której kogoś z was już nie ma. To dość dziwne uczucie, bo nagle okazuje się, że wbrew temu, co myśleliście wcześniej, w sumie całkiem mało was łączy. Tego typu doznania uczą dystansu. Zazwyczaj ponad miarę

Liczniejsza na szczęście jest druga grupa, która patrzy na przyjaźń w pracy z optymizmem. Nie dość, że jest pewna, że jest ona możliwa, to co ważniejsze, wywiera pozytywne działanie na wszystko. Firma, w której pracujesz, staje się dla ciebie drugim domem. Przebywasz tam pięć dni w tygodniu po osiem godzin dziennie. Nawet przy pracy zdalnej czy hybrydowej, będąc w pracy, myślisz o relacjach. Czy chcesz czy nie, wpływają one na twoje samopoczucie. Potrafią je doszczętnie zepsuć lub naprawić. Jakiekolwiek knucie w pracy potrafi skutecznie zgasić każdą iskierkę zaangażowania. Należy więc temu przeciwdziałać. Przyjaźń w pracy gwarantuje dobrą atmosferę i wsparcie w trudnych chwilach. Jeżeli czeka cię trudna rozmowa z szefem, odczuwasz stres na myśl o ważnym projekcie lub po prostu masz gorszy humor, możesz liczyć na przyjaciół. Zupełnie inaczej wstajemy rano, gdy wiemy, że czeka nas przyjemny dzień z fajnymi ludźmi. Wtedy nawet obowiązki są jakby przyjemniejsze. Inaczej sprawa wygląda, gdy koleżanka z pracy jest twoim największym wrogiem, a w biurowym powietrzu wyczuwalne są intrygi i śmigają plotki. Relacje międzyludzkie w pracy wpływają na efektywność działania całej kadry. Przyjaźń to podstawa właściwych stosunków interpersonalnych. Przyjaźń w pracy jest korzystna zarówno dla samego pracownika, jak i jego pracodawcy. Osoby, które mają przyjaciół w pracy są mniej podatne na stres i wykazują większe zadowolenie z wykonywania codziennych zawodowych czynności. Dlatego firmy coraz bardziej starają się dbać o przyjazne środowisko pracy, a kandydaci częściej pytają o to, jak się pracuje w firmie.

Nawet jeśli trafi się grupa ludzi, którzy z przekonania stawiają na przyjaźń w pracy, to trudno jest przejść z poziomu deklaratywnego na ten rzeczywisty. Trafiamy na całą masę dylematów, które potrafią nieźle zamącić w głowie. Kilka przykładów z brzegu bez zbytniego zastanawiania się:

  • Szef poprosił Cię o zachowanie dyskrecji w pewnej sprawie, a przyjaciel-współpracownik naciska, byś ujawnił pilnie strzeżone informacje. W stosunku do kogo być lojalnym? Niby proste dla ludzi o sztywnym kręgosłupie moralnym. Tajemnica to tajemnica. Praktyka pokazuje, że wiele osób gryzie sobie palce i zastanawia co robić.
  • Otworzono wewnętrzną rekrutację na wyższe stanowisko. I ty i twój przyjaciel spełniacie kryteria. Zrezygnujesz z rywalizacji, wiedząc, że tylko ty możesz go pokonać? Niby można porozmawiać i cieszyć się wygraną kolegi. Na pewno?

Jeśli dołożymy do tego plotki i wiarę w ich prawdziwość, dowolnie interpretowane relacje z przełożonym i różny stopień dojrzałości, to łatwo nie jest. 

***

Przyjaźń, przyjaciel. Dla każdego te słowa mogą znaczyć coś innego i ja to szanuję. Jednak jakkolwiek by nie rozumieć przyjaźni, to jest dostrzegalny jeden wspólny element. Jest on zawarty w tytule przytoczonej przeze mnie piosenki i w tym, co mnie utwierdza w tym, że moim najlepszym przyjacielem jest moja żona. Nigdy się na niej nie zawiodłem i wiem, że ona na mnie też może polegać. Zrezygnowałem kiedyś z kariery, aby się nią zaopiekować, a ona jest dla mnie prawdziwym wsparciem, kiedy tylko mi jest ono potrzebne. Nieprzerwanie przez tyle lat.

Wiele znanych mi osób i ja sam sądzimy, że mamy “szósty zmysł”, który pozwala rozpoznać na kim można polegać. Jednak często nas on zawodzi. Na jaw wychodzą kłamstwa, zdrady i niespodziewane rozczarowania, które trudno wybaczyć.

Friedrich Nietzsche stwierdził, że bardziej od fałszu boli świadomość, że po takim doświadczeniu trudno będzie znowu zaufać. Wystarczy zostać raz zawiedzionym by już zawsze czuć się niepewnie. Nie tylko czujemy się zranieni daną sytuacją, ale przede wszystkim złamaniem zaufania. Mamy też pretensje do siebie. Po głowie tłuką się pytania typu: “jak mogłem być tak głupi?”, “jakim cudem tego nie zauważyłem?”, “co jest ze mną nie tak?”. Nie wiem, czy ludzie są tak zaprojektowani, żeby z zasady ufać innym, czy tylko ja, ale mój mózg tak chce. Wyznaję zasadę, że zaufanie cementuje społeczeństwo. Bez niego trwalibyśmy w ciągłym stanie alarmowym, wyobrażając sobie potencjalne krzywdy. Potrzebujemy ufać, by żyć w równowadze. Zaufanie nie jest błędem. To rzeczywistość nas zawodzi. Nic na to nie poradzę, że jedynym dla mnie sposobem ustalenia, na kim można polegać, jest zaoferowanie zaufania. To może brzmieć dziwnie u osoby, która ma opinię bardzo wnikliwego i racjonalnego gościa, ale wiem, że tylko w ten sposób możemy przekonać się jak ten kredyt potraktuje druga osoba. Zaufanie to gra, w której ponosimy ryzyko w celu zbudowania solidnych przyjaźni i związków. Tak mi podpowiada wieloletnie doświadczenie. To nie ma nic wspólnego z naiwnością, tylko jak już wspomniałem z gotowością do ponoszenia ryzyka. Można przecież zachować rozsądek i rozwagę. Najlepiej wyobrazić sobie zaufanie jako wypchany portfel. Gdy kogoś poznajemy, nie musimy od razu dawać mu całej jego zawartości. Na początek wręczmy mu kilka banknotów. Stopniowo, widząc jego reakcje i zachowanie, możemy dawać coraz więcej. Przyznam, że nie zawsze mnie stać na taką ostrożność. Chociaż wiem czym to pachnie, to zdarza mi się dać wszystko. Potem najwyżej bardziej boli.

Kiedyś gdzieś wyczytałem, że są jakieś badania mówiące jednoznacznie, że po analizie twarzy mózg stwierdza czy dana osoba stanowi zagrożenie, czy też jest potencjalnie przyjazna. Nie wydaje mi się jednak, aby mózg był w stanie dokonać 100% dokładnej analizy. Nasze twarze to nie kody QR umożliwiające zajrzenie do środka. Pewnie inne zdanie będą mieli specjaliści od pierwszego wrażenia, ale mają do tego prawo. O ile dobrze jest słuchać instynktu i szóstego zmysłu, o tyle warto mieć na uwadze fakty, które zawsze trochę zmniejszają ryzyko. 

  • Mi pomaga bardzo wsłuchiwanie się, jak kto mówi o nieobecnych. Niektórzy ciągle krytykują nawet bliskie osoby. Chętnie poniżają słabszych. Zrobią to samo z tobą, gdy odwrócisz się plecami. To przejaw pewnych konkretnych cech charakteru.
  • Istnieje dla mnie pewien profil osobowości szczególnie godzien zaufania. Mowa o osobach, które postępują zgodnie ze swoimi wartościami. Takie osobowości utrzymują spójność niezależnie od okoliczności, nie są chwiejne. Mają jasny system wartości, co ułatwia wiele spraw, gdyż od razu wiadomo jak z nimi postępować. Nie ma dwulicowości ani ukrytych interesów, a tylko autentyczne zachowania i nastawienie.
  • By ustalić, na kim mogę polegać, biorę pod uwagę też kto się o mnie martwi i pamięta, co opowiadam. Wbrew pozorom wielu moim podwładnym i szefom zależało na tym, jak się czuję. Nie tylko rodzinie. Osoby, które się nami interesują, przywiązują wagę do małych i dużych wydarzeń składających się na nasze życie. Można więc im zaufać.
  • Może kogoś zaskoczę, ale mam jeszcze jedno spostrzeżenie, które mi się sprawdza. Wyszło mi, że osoby skłonne do poczucia winy mają równolegle silne poczucie odpowiedzialności. Mowa o ludziach, którzy cenią szacunek i zaufanie i których boli sama myśl, że mogliby kogoś zranić lub urazić. Ich zachowanie zorientowane jest na troskę o relacje. Gdy dbałem o to, aby nie popadały w samobiczowanie, one odpłacały mi lojalnością. To nie był żaden deal, tylko naturalna chęć wspomagania się w słabszych obszarach. Powinniśmy natomiast bardzo uważać na tych, którzy nigdy nie czują się winni, gdyż najpewniej brak im empatii. 

Warto o tym pamiętać. Obserwowanie tych aspektów pozwala na identyfikację wartościowych osób, którym można zaoferować to, co najcenniejsze – zaufanie.

Atmosferę w firmie tworzą ludzie – wzajemna życzliwość, poczucie humoru, cierpliwość i wyrozumiałość mają duży wpływ na nasze samopoczucie i motywację. To wspaniale, jeśli znajdziesz w pracy bratnią duszę. Niektóre przyjaźnie firmowe trwają wiele lat. Nawet jeśli zmienisz pracę, to w relacji z przyjacielem nic się nie zmienia. Nadal jesteście dla siebie wsparciem, spotykacie się, dzwonicie do siebie. Daleko szukać. Jutro mamy spotkanie byłych pracowników Rigips.  Zbieramy się co kilka miesięcy. Czekamy wszyscy z niecierpliwością na każdą kolejną okazję. Wciąż się lubimy, jesteśmy siebie ciekawi. Nikt nie wywiera presji, a każdy staje na głowie, aby przełożyć ewentualne kolidujące sprawy, żeby tylko zjechać w umówione miejsce i się sobą wzajemnie nacieszyć. 

Warto pielęgnować taką więź. A zaczyna się zawsze od tego, czy możemy na sobie polegać i czy są ludzie, którym możemy powiedzieć „Never Let Me Down Again”. Nawet jeśli jakiś cień wywołał to słowo „Again”, bo to tym bardziej oznacza zaufanie. Pomimo jego nadszarpnięcia. 

-----------------

Emilian Wojda


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z

"When The Curtain Falls"

  Piosenka powstała w pierwszej połowie 2018 roku.  Na singlu ukazała się 17 lipca, promując album AOTPA. "When the curtain falls" to typowy hit, dynamiczny rock z atrakcyjnym riffem i emocjonalnym, krzykliwym śpiewem Josha. Zaskakuje natomiast tekst utworu, nietypowy dla  tego typu kompozycji. Opowiada o aktorce, która kiedyś była przedmiotem uwielbienia, ale uroda, sława i młodość przeminęły wraz z adoratorami oferującymi pierścionki zaręczynowe. Autor radzi jej aby odpoczęła. Żegna się z jej dotychczasowym wizerunkiem, który przestał być już porywający. Kurtyna, która opada po jej każdym przedstawieniu ma coraz bardziej gorzki smak. Aż przychodzi czas kiedy opada na zawsze. Sięgnąłem do tej piosenki po rozmowie z kolejnym rozgoryczonym menedżerem wysokiego szczebla, którego świat nagle runął w gruzy wraz z utratą eksponowanego stanowiska. które z sukcesami zajmował przez wiele lat. Dla takich osób to zwykle prywatna tragedia. Rzadko kiedy widzą w momencie zwolnienia celowo

"Creep" czyli trzeba wierzyć (w siebie).

Bohaterem piosenki zespołu Radiohead jest chłopak obsesyjnie zakochany w wyjątkowej i wręcz doskonałej (wg jego oceny) dziewczynie. Onieśmielony jej wyimaginowaną perfekcyjnością nie może się zdobyć na to, aby nawiązać z nią chociażby kontakt wzrokowy. Na przeszkodzie stoi zbyt niska samoocena. Taki odmieniec nie zasługuje przecież na obcowanie z aniołem ze snów. Thom Yorke napisał "Creep" w latach osiemdziesiątych, kiedy studiował jeszcze na Uniwersytecie Exter. Inspiracją była podobno dziewczyna, którą wypatrzył w tłumie na jednym z pierwszych koncertów zespołu.  Ten utwór rozbrzmiewał mi w głowie od kilku miesięcy ale jakoś nie mogłem znaleźć powiązania tekstu piosenki z żadnym tematem, na który chciałbym coś napisać. Pomogły coraz liczniejsze publikacje dotyczące zaufania. Trudno mówić o zaufaniu bez dotknięcia zagadnienia wiary w siebie. Nie sposób też nie zauważyć, że kryzys sprzyja zwątpieniu. Temu zjawisku ulegają w dużej mierze sprzedawcy. Ograniczony popyt i zmiany