Przejdź do głównej zawartości

"In Between Days"


Każdy z nas popełnia błędy. Często żałujemy powziętych decyzji, gdy okazuje się, że ich konsekwencje nie są takie jak byśmy chcieli. Dopiero po czasie jesteśmy w stanie stwierdzić, że zrobiliśmy źle, ale często jest wtedy już za późno na naprawę.

"In Between Days" opowiada właśnie o tego typu sytuacji. Autor wyraża tutaj swój żal wobec tego jak się zachował. Przez swą głupotę stracił kobietę, którą kochał. W pewnym momencie jego związku na horyzoncie pojawiła się inna kobieta i wokalista bezmyślnie postanowił odrzucić swoją partnerkę by spróbować szczęścia z inną. Oczywiście nie skończyło się to dobrze. Teraz Smith jest zrozpaczony. Nie potrafi pojąć jak mógł być tak głupi, żeby zrezygnować z kobiety, z którą czuł się tak wspaniale dla jakiegoś przelotnego romansu.

Ze wszystkich sił chciałby móc coś z tą sytuacją zrobić, w jakiś sposób cofnąć czas, przekonać kobietę, którą wzgardził, aby do niego wróciła. Nic już się z tym jednak nie da zrobić. Pozostało tylko cierpienie i świadomość tego, że przez własną głupotę straciło się wszystko.

Tyle piosenka the Cure. To już piąty utwór tej grupy, który posłużył mi jako ilustracja mojego artykułu. Można sądzić na tej podstawie, że jestem maniakalnym fanem tego zespołu. Nie, po prostu lubię, jak wielu innych wykonawców. O wyborze zwykle decydują teksty. Ten bardzo mi przypasował do napisania o błędach. Nie jest tak spektakularny jak kompozycja Ryszarda Rynkowskiego „Wypijmy za błędy”, ale chciałem uniknąć oczywistych skojarzeń. Tym bardziej, że o błędach napisano już chyba wszystko i co tu dodać? Stwierdziłem, że jednak warto się zająć tematem, bo już chociażby te dwie wymienione piosenki dają różne światło na zagadnienie, a jest jeszcze przecież mnóstwo innych wariantów. U Roberta Smitha słyszymy rozpamiętywanie przeszłości i konkluzję myśli, że co się stało to już się nie odstanie. Ryszard Rynkowski hołduje natomiast przesłaniu o zbieraniu doświadczenia, które wychodzi na dobre.

Dlaczego postawiłem zatem na „In Between Days”? Przecież znacznie mi bliżej do traktowania błędów jako nauki i naturalnych elementów rozwoju niż czegoś co ma służyć do samookaleczania się poprzez rozdrapywanie sobie ran. Najzwyczajniej wyszła ze mnie (tak wciąż relatywnie niedawno odkryta) dusza felietonisty. Kilka poprzednich publikacji poświęciłem między innymi temu, jak media społecznościowe zniekształcają nasz obraz świata i nas samych. W artykule "Lemonade" przedstawiłem wielowymiarowość zjawisk na przykładzie podejścia do przepraszania. Idąc krok dalej przyszło mi do głowy, że wieczne podłączenie do sieci to nie tylko budowanie społeczności, zdobywanie wiedzy czy nawiązywanie nowych relacji. To także całodobowe przeciążanie naszego układu nerwowego, rozdrażnienie i niemożliwe do spełnienia standardy. 

Budując poczucie własnej wartości na liczbie lajków czy komentarzy zatracamy naszą tożsamość. W takim wypadku łatwo jest naruszyć poczucie stabilizacji. Pogoń za idealnym wizerunkiem generuje poczucie winy. Dotyka nas klątwa stałego porównywania się, wystawiania na ocenę. W konsekwencji wydaje nam się, że popełniamy coraz więcej coraz częstszych błędów. To nic, że wcale tak nie jest. Istotne staje się to, że czujemy coraz większy dystans pomiędzy nami a tym obrazkiem, który nam wymalowali w głowie, albo nawet sami sobie stworzyliśmy, ale na bazie przykładów serwowanych przez celebrytów. Tym bardziej, że celebryta to, wydawałoby się, intelektualnie mnie nie przewyższa, ale skoro on odniósł sukces, a ja niestety nie, to on jest ostatecznie mądry, a ja jestem na śmietnik. Czy w takim kontekście dominuje teza, że warto popełniać błędy, nie bać się ich? Że to tylko lekcje do odrobienia przez każdego z nas? Czy raczej zwycięża myślenie, że poprzez popełnione błędy już nic w życiu nie ugram? I można wiele mówić, ale czy te słowa dotrą? Będą w ogóle zrozumiałe? Skąd się biorą te zatrważające statystyki mówiące o skali depresji i wypalenia zawodowego?

To jeden wątek. Pora na następne. To, że żyjemy w czasach pozornej doskonałości spowodowało, że (patrząc globalnie) coraz więcej ludzi nie potrafi przyznać się do swoich błędów. Przyjmowanie własnych błędów i branie odpowiedzialności za złe decyzje to czerwona linia, której nikt nie chce przekroczyć. Wynika to głównie z klasycznej idei, że przyznawanie się do błędów jest oznaką słabości. A w świecie charakteryzującym się ciągłą niepewnością, okazywanie słabości jest równoważne ze skokiem w przepaść.

Sposób interakcji ludzi w mediach społecznościowych kreuje wśród niektórych postawy niemal narcystyczne. Wiele osób zaczyna mieć wg mnie wręcz obsesję na punkcie stałego publikowania swoich osiągnięć i mocnych stron. Takie osoby prawie nigdy nie przyznają, że zrobiły coś złego. Robienie tego stanowi bezpośrednie naruszenie ich oczekiwań dotyczących samych siebie. Zawsze będą woleli dostrzegać błędy innych. To wypisz wymaluj chodzące ideały, zawsze wiedzące lepiej. Nigdy się nie mylą. Są zapobiegawcze, umiejące wszystko przewidywać. Dobrze przygotowane na każdą ewentualność. Śmieją się ze zwykłych ludzi, którzy czasami się potkną. Nie rozumieją roztargnienia, zrządzeń losu, zmęczenia, czy stresu. Nie nawalają. Nigdy. Zawsze stają na wysokości zadania. A może tylko perfekcyjnie nauczyły się tuszować swoje wpadki i wmawiać innym, że to nie ich wina? Nie popełniać błędów, a nie przyznawać się do błędów, to dwa zupełnie inne światy, jednak może być tak, że dla niektórych staną się one równoznaczne. Osoba, która nie przyznaje się do błędów i nie umie przepraszać, żyje w świętym przekonaniu, że jest lepsza od innych. I nie musi robić tego co inni.

Nie wiem, jak wy, ale ja zauważyłem kolejny, dość powszechny mechanizm obronny. Pewna forma wypierania. Jeśli nie wezmę odpowiedzialności za swoje wady, zakładam, że one nie istnieją i że moje działania nie mają konsekwencji. Tym samym nie popełniam błędów. 

Swoistą mutacją tego zjawiska jest arogancja, a nawet (w wielu przypadkach) czyste chamstwo. Jest to niestety konsekwencja nadmiernie lansowanej pewności siebie jako decydującego czynnika sukcesu. Zatracone zostały wg mnie proporcje. Pewność siebie urosła do roli Świętego Graala. I, jak to zwykle bywa przy skrajnościach, ten lans zrodził potwora.  Nie jesteś pewny siebie? Stań się chamem, a wszyscy dookoła będą myśleli, że jesteś przebojowy! Ludzie szanują chamów i boją się ich opinii. Zniszcz w sobie człowieka. Oceniaj ludzi jak maszyny, zwalniaj ich bez mrugnięcia okiem. Znajdź wytłumaczenie na to, że jesteś szmatą i oszukuj wszystkich (łącznie z samym sobą), że jednak taki nie jesteś. Tylko bądź przy tym pewny siebie. Wtedy błędy to nie twoja bajka. Może przesadzam? Może zbyt brutalnie? Jeśli tak to odebraliście, to dobrze świadczy o was, ale niestety nie zmienia faktu, że całe zastępy ludzi są pewne, że chamstwo popłaca i śmierć frajerom. Rozejrzyjcie się uważnie. Ze schłodzoną głową. Na zimno. 

Zgadzam się, że czasem trudno ustalić granice pomiędzy chamstwem, a nadmierną pewnością siebie czy nawet asertywnością, niemniej przekraczanie ich jest wyczuwalne. Największym problemem jest zwykle to, że osoby z dużą pewnością siebie mają nieprawdopodobną umiejętność otaczania się ludźmi uległymi, którzy godzą się na rzeczy dla siebie niemiłe. Jeśli spytają kogoś, co by zjadł i dostaną odpowiedź, że obojętnie, to pójdą do Wietnamczyka, i będą wcinali tofu, którego ta osoba niezdecydowana nienawidzi. Kilka podobnych przykładów i pewniak przestaje pytać. Od razu narzuca i staje na prostej drodze do drzwi, na których jest napis „chamstwo”. Jakieś bredzenie o empatii zaczyna być wręcz nie do zniesienia. A błędy? U siebie, nawet gdy wcześniej jakieś dostrzegał, teraz cudownie zniknęły. U innych aż zaczynają bić po oczach.

Jeszcze inną formą „ucieczki” od błędów jest postawa „mam wyje**** na wszystko”. Ale czy to możliwe w praktyce? Czy ludzie sami się nie oszukują? To, że nie powinniśmy się wszystkim przejmować to prawda, ale czy to wykonalne? Czy nie stanowi paradoksalnie źródła jeszcze większej frustracji? Z wiekiem sprawność spada (to, że ja mam wyższą niż większość rówieśników moich synów nie zmienia faktu, że w porównaniu ze sobą młodszym o kilkanaście lat jest niższa), a spraw do załatwienia przybywa. Czujesz się jak cyrkowiec, któremu dorzucają coraz to nowe piłki do żonglowania. Powiedziałeś sobie, że na byle co nie będziesz się wkurzał. Szkoda życia. I co? Z równowagi wyprowadza cię korek i wpychający się przed ciebie „sprytni” kierowcy. Denerwuje cię, że ktoś coś powiedział. Innym razem, że nie powiedział. Że ci wydali resztę drobnym bilonem. A mieli wydać deputatem węglowym? Odbyłeś kilka szkoleń z zarządzania sobą w czasie i nadal drżysz, jak widzisz listę rzeczy do załatwienia następnego dnia. Jakoś nie dociera, nawet po latach doświadczeń, że jak nie załatwisz kilku z nich, to świat się nie skończy. Jeśli się jednak uparłeś i zacząłeś lekceważyć obowiązki, to jakoś nie ma ulgi tylko wzmaga się strach. Idziesz po zawał jak nic. Jeśli twierdzisz natomiast, że wszystko masz w poważaniu, to nie jesteś jakimś Wielkim Jolo, tylko zwykłym złamasem. I nie uchroni cię to od błędów, bo popełniasz ten najważniejszy. Nie zrozumiałeś, że jeśli ty masz innych w d…, to oni ciebie też. Z nieukrywaną wzajemnością.

***

Jak wspomniałem, o błędach napisano już chyba wszystko. Dlatego starałem się nie powielać rad jak się ich ustrzegać, jak się przyznać, i że to nic strasznego. Że to wręcz budzi szacunek. Obawiam się, że bym was zanudził, a staram się patrzeć na sprawy niekonwencjonalnie. Z nieoczekiwanej perspektywy. Traktować raczej swoje spostrzeżenia jako jakiś skromny dodatek, a nie parafrazę istniejących tekstów. Na razie potwierdzacie, że mniej więcej to mi wychodzi.

Każda skrajność jest niebezpieczna. Dla nas samych. W piosence zespołu The Cure „In Between Days” główny motyw dotyka kwestii żalu z powodu poważnego błędu, którego już nie można naprawić. Nie byłoby niczym odkrywczym twierdzenie, że nic się nie skończyło. Że pojawi się jeszcze coś, co przebije dotychczasowe doznania, tylko nasza wyobraźnia jeszcze nie potrafi tego ogarnąć. Tknęło mnie natomiast, że bohater tekstu utworu tak właśnie myśli i mówienie mu, że się myli, że popełnia błąd w ocenie swojego błędu, jest całkowicie bezskuteczne. On czuje to co czuje i jakoś sam musi to przepracować. 

To mnie z kolei poprowadziło prosto do tego, że dzisiaj coraz trudniej nam sprostać oczekiwaniom wykreowanego świata. Że niby wszędzie mamy dostępne recepty na szczęście, ale jakoś dziwnie nie uwzględniają one tego na co jesteśmy uczuleni, jakie mamy choroby współistniejące, jakie leki już przyjmujemy i jaką mogą one mieć interakcję z tymi teraz przepisanymi. Że te proste instrukcje mają poważny feler, bo zakładają, że dla każdego faceta ideałem kobiety jest np. Kasia Cichopek. Ponieważ jednoznacznie wskazują co jest błędem, a co nim nie jest. Ponieważ nie uwzględniają do kogo są kierowane. Wg tych porad poczucie pewności siebie jest ważne tak samo dla osoby nieśmiałej co dla przecinaka, który jeśli jeszcze wzmocni tę pewność, to na bank pójdzie w chamstwo. Ponieważ nie zawsze są wyłącznie wybory zero-jedynkowe. 

Można mieć swoje poglądy i być miłym. Można się nie zgadzać z innymi i mówić im o tym. Na początku traktować wszystkich dobrze, a dopiero potem tak, jak oni traktują ciebie. To znacznie bardziej uniwersalne podejście uwzględniające większość sytuacji niż jednoznaczne stwierdzenia typu: „albo ktoś się cieszy, że cię zna, że utrzymuje z tobą kontakty albo niech spada. Jeśli chcesz, aby wszyscy cię lubili, zacznij sprzedawać lody.”

Jeśli ktoś przyjmuje pozę, że ma „wywalone”, to dlaczego ma problem z tym, żeby np. powiedzieć: „Popełniłem masę błędów. Nikt nie mylił się tak często jak ja. Ta cała moja mądrość mnie przed tym nie uchroniła. Ale ja potrafię się do tego przyznać. Potrafię odszczekać. Myliłem się. Nie muszę zawsze mieć racji. Jeśli to cena za to, że dowiem się czegoś nowego o świecie, o sobie, o relacjach międzyludzkich, to jestem gotów ponieść tę cenę”. 

Przecież podobno jest mu wszystko jedno. Nie rozumiem. Mnie ludzie obchodzą, a nie jest to dla mnie żadne wyzwanie. I nie jestem z tego powodu traktowany gorzej. Nawet lepiej, bo widzą, że nie jestem doskonały, czyli taki jak oni.

Czy mamy żałować popełnionych błędów? Moim zdaniem pewnych tak, pewnych nie. I jeszcze, żeby utrudnić, powiem, że to zależy, co z tego żalu ma do nas przyjść. W życiu są problemy, które możemy rozwiązać. I takie sytuacje, których rozwiązać nie możemy. Możemy tylko przez nie przejść. Lecz jeśli nie boisz się zmian, to nie boisz się życia. A zacząłbym od tego, żeby polubić siebie. Każde wyobrażenie dalekie od ciebie samego sprawi, że zaczniesz się sobie jeszcze mniej podobać niż na początku. O jakich błędach zatem można mówić jeśli nie reprezentujemy siebie? O tych, które sprawiają, że nie wypełniamy należycie cudzej instrukcji?

Spójrz rano w lustro i zrozum. Tak, to ty. Trudno, może losowanie w puli genetycznej wypadło nie najlepiej, ale to ty. Są ładniejsi, ale są też brzydsi, czyli jesteś w sam raz. Jeśli uznasz, że jesteś za gruby, to zaczniesz ćwiczyć i schudniesz. Jeśli ci powiedzą, że masz schudnąć, to wpakujesz się w jakąś dietę cud i za chwilę będziesz miał efekt jo-jo. Gdzie zatem szukać błędów?

Na zakończenie przypomnę taki porośnięty już mocno mchem dowcip, który idealnie tutaj pasuje:

Pani pyta w szkole dzieci, kim chciałyby być, jak dorosną.

Jadzia podnosi rękę i mówi: Ja chciałabym zostać tancerką. Uwielbiam muzykę, scenę, widownię. Ludzie by mnie oklaskiwali, byłabym sławna i jeździła z występami po całym świecie.

Na to Pawełek: A ja chciałbym być strażakiem. Ludzie podziwialiby mnie za odwagę. Czułbym się potrzebny i szanowany.

Na to Jaś: A ja chciałbym zostać kloszardem.

- Kim? - Dopytuje zaskoczona Pani.

- Kloszardem, nie miałbym kredytów w banku, nie musiałbym wstawać rano i chodzić do pracy. Dobrzy ludzie wrzucaliby mi datki do czapki, które wystarczyłyby na jedzenie. Nie miałbym żadnych zmartwień. Byłbym wolnym człowiekiem.

Mija 30 lat. Dojrzały Jan spogląda przez panoramiczne okno w gabinecie umiejscowionym na najwyższym piętrze jego własnego wieżowca na Manhattanie. W oddali widzi swoją ekskluzywną rezydencję wartą kilkanaście milionów dolarów. Na podjeździe służba myje jego liczne, robione na zamówienie samochody z najwyższej półki.

- Gdzie ja popełniłem błąd? – zastanawia się w myślach.

------------------

Emilian Wojda


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z

"Opium"

  Dead Can Dance to niezaprzeczalnie wyjątkowa grupa prezentująca alternatywne spojrzenie na światową muzykę z wyraźnymi wpływami gatunków zaliczanych do szeroko pojętego dark independent. Powstała w 1981 r. w Melbourne z inicjatywy Brytyjczyka Brendana Perry'ego, do którego wkrótce dołączyła Australijka Lisa Gerrard. W 1982 r. zdegustowani wąskimi horyzontami tamtejszej sceny muzycznej przenieśli się do Londynu. Tam w ciągu roku podpisali kontrakt z najsławniejszą wówczas wytwórnią muzyki alternatywnej – 4AD. Gdy właściciel firmy – Ivo Watts-Russell – usłyszał ich nagranie demo, był wprost zauroczony. Wrażenie zrobił na nim nie tylko nieziemski głos Lisy, ale również poczucie, że ma do czynienia z czymś absolutnie oryginalnym. W roku 1983 Dead Can Dance zarejestrowali sesję dla Johna Peela, a niedługo później światło dzienne ujrzał ich pierwszy album zatytułowany po prostu Dead Can Dance, stanowiący kolekcję ich wcześniejszych utworów. Nie okazał się wielkim sukcesem. Podobno głów

"House Of Cards"

  Piosenka „House Of Cards” zespołu Radiohead jest o mężczyźnie, który zachęca kobietę, aby porzuciła męża („pocałuj męża na dobranoc”) i została jego kochanką. Bez względu na konsekwencje tej decyzji. Tytułowy „domek z kart”, o którym kobieta powinna „zapomnieć”, stanowi metaforę jej obecnego małżeństwa. Thom Yorke sugeruje tym samym, że dotychczasowego związku nie charakteryzowała stabilność i może on rozpaść się w każdej chwili. Nie warto zatem się zastanawiać, ale natychmiast odejść i zacząć budowę nowego, nawet jeśli nie będzie on niczym więcej, jak tylko kolejną kruchą konstrukcją. W 2009 roku utwór otrzymał trzy nominacje do Nagrody Grammy, w kategoriach „Best Rock Performance by a Duo or Group with Vocal”, „Best Rock Song” i „Best Short Form Music Video”. Chociaż Radiohead przegrało każdą z wymienionych rywalizacji, podczas tej samej ceremonii zespół zdobył statuetkę za „In Rainbows” w kategorii najlepszego albumu alternatywnego. Eksperymentalny wówczas teledysk w reżyserii Jam