Przejdź do głównej zawartości

"(She Sells) Sanctuary"

 

Jak Ian Astbury sam przyznał w jednym z wywiadów, "(She Sells) Sanctuary" to piosenka o seksie. Autor opowiada tutaj o tym, jak erotyczne uniesienia pomagają mu w zmaganiach z życiem. Według niego świat i ludzie są tylko źródłem problemów. Cały czas czuje czyjś wzrok na plecach, a to co dzieje się wokół niego niezmiennie go dołuje. Dopiero gdy widzi swoją ukochaną i dostrzega w jej oku znajomy błysk pożądania czuje, że żyje.

Tylko ona i ich wspólne przyjemności trzymają go jakoś w kupie. Bez tej kobiety nie byłby w stanie stawiać czoła wyzwaniom, jakie stawia ten świat. Przyznaje, że jest ona dla niego właśnie tytułowym sanktuarium, w którym może się skryć i przeczekać najgorsze momenty. Daje mu to siłę do tego, by jakoś znosić codzienne trudy i absurdy przyziemnej egzystencji.

Mimo że bohaterka tego kawałka "sprzedaje" to sanktuarium, co już samo w sobie nadaje temu niezbyt pochlebne konotacje, to jednak Ian zwraca tutaj naszą uwagę na pewną bardzo ważną kwestię. Uświadamia nam, że to przez bliskość drugiej osoby, chociażby nawet i nie łączyła nas z nią miłość, możemy znaleźć spokój. Żyjąc w tych szalonych, pędzących na łeb, na szyję czasach dobrze jest mieć kogoś, przy kim możemy po prostu zatrzymać się i odpocząć. Sami szybko byśmy załamali się pod naporem trudności.

Tak się autorowi wydaje. Ale nie oszukujmy się, nam wszystkim też. Ten najbardziej rozpoznawalny przebój zespołu „The Cult” skłonił mnie do poruszenia tematu tzw. chemii między ludźmi.

Przymierzałem się do wykorzystania tej przepięknej piosenki w swoich felietonach już kilka razy. Nie bardzo wtedy widziałem związek tekstu z czymkolwiek poza fascynacją seksem. Aż do wczoraj, kiedy dotarło do mnie, że właściwie dotyczyć on może przecież szerszego spojrzenia. Po pierwsze, dlaczego to z tą osobą jest nam tak dobrze, a po drugie czy my się sami nie oszukujemy. Przecież ukochana w tym utworze sprzedaje w końcu swoje sanktuarium, a jej partner stara się tego nie dostrzegać.

W relacjach międzyludzkich stale zadajemy sobie pytania, czy nadajemy na tych samych falach, czy coś między nami iskrzy, czy ostatecznie jest chemia w tym związku. W końcu niewiele jest sytuacji, które generują tyle harmonii co posiadanie przyjaciół, którzy cię rozumieją i współpracowników, z którymi praca jest łatwa i motywująca. Wreszcie, czym byłaby miłość bez tej chemicznej iskry, która wszystko uruchamia?

Skąd się wzięło powiedzenie o chemii? Bo udowodniono, że określone czynniki wywołują przepływ substancji w naszym organizmie, który z kolei daje określony efekt.  Fantastyczna czwórka w postaci dopaminy, estrogenu, testosteronu oraz serotoniny odpowiada za podekscytowanie i przywiązanie. Ich działanie sprawia, że np. nowa miłość działa na nas uzależniająco jak narkotyk. Adrenalina umożliwia szybkie i sprawne działanie. Oksytocyna sprzyja budowaniu zaufania. Mało wciąż zbadane feromony i wiele innych. Tych płynów (chyma po grecku oznacza płyn) jest naprawdę dużo.

Relacje między ludźmi muszą być jednak bardzo skomplikowane i tajemnicze, skoro tak uparcie próbujemy je upraszczać. Spójrzmy jeszcze raz na te najczęściej pojawiające się przy tej okazji określenia jak chemia, iskrzenie między ludźmi, płomienne uczucia czy np. napięcie w relacjach. Gdyby naprawdę chodziło tylko o chemię, iskry, ogień czy napięcie, do poradzenia sobie w kłopotach wystarczałaby gaśnica, smar bądź przewód uziemiający. Najwyraźniej jednak nasza chemia jest bardziej złożona i na pewno nie tylko „chemiczna”. I właśnie dlatego jest to piekielnie trudne zagadnienie. W kontaktach z ludźmi nie podłączamy ich przecież do aparatury pomiarowej i nie pobieramy krwi do analizy.

Co mamy najczęściej na myśli mówiąc o chemii?

Sztandarowym przykładem jest miłość od pierwszego wejrzenia. Wiele osób takiej miłości doświadcza, więc niewątpliwie istnieje, choć zdarza się ona zdecydowanie rzadziej niż przypuszczamy. Energia tego zdarzenia jest na ogół tak wielka, że doświadczający go z niczym się nie liczą. Także z własną sytuacją matrymonialną oraz życiową osób, które doznały takiego miłosnego porażenia. Chociaż sam jestem przykładem „trafionego”, to staram się na podstawie incydentów nie tworzyć teorii. Nie natknąłem się na badania odnoszące się do tego aspektu. Jednocześnie warto też tutaj uwzględnić podejście reprezentowane np. przez buddystów czy hinduistów, którzy uważają, że nasze ludzkie istnienie na tej planecie nie ogranicza się do jednej wizyty. W związku z tym nie można wykluczyć, że miłość od pierwszego wejrzenia to tzw. spotkanie karmiczne, czyli spotkanie dusz, które we wcześniejszych istnieniach i postaciach już się kiedyś spotkały i po to, aby mogły rozwijać się dalej, muszą w aktualnej odsłonie istnienia spędzić razem życie lub przynajmniej jakiś znaczący okres. Wtedy rozpoznają się na zupełnie nieświadomym, intuicyjnym poziomie i często mają poczucie déjà vu, czyli że już się skądś znają. Są tacy, którzy twierdzą z całym przekonaniem, że to fakt. Nie ma dowodów, że nie.

Mniej wzniosłe obszary, gdzie dostrzegamy chemię, to:

  • Tzw. połączenie afektywne. Dochodzi do niego kiedy spotykając się lub będąc z określoną osobą, zawsze pojawiają się te same doznania. Współudział, sympatia, szacunek, śmiech, dobre samopoczucie, motywacja, optymizm. Te pozytywne doznania pozostawiają głęboki ślad w mózgu.
  • Połączenie poznawcze. Odnosi się do podobnych spostrzeżeń, wyznawania tych samych idei oraz kultywowania wspólnych wartości. Rzeczywiście, zbieżność opinii, wierzeń i filozofii życia rozpala tę iskrę.
  • Połączenie behawioralne. Radość ze wspólnego spędzania czasu, praca nad tymi samymi celami, reagowanie w podobny sposób na te same wyzwania. To wszystko pomaga budować silną więź.

Chemia to zjawisko na tyle powszechnie uznane, że ma zastosowanie we wszystkich sferach życia. Nie tylko w tych intymnych. Np. w Hollywood reżyserzy castingu zakładają, że nie tylko muszą brać pod uwagę aktorów pasujących do konkretnych ról, ale także jaką będą mieli chemię z pozostałymi odtwórcami występujących w filmie postaci. Publiczność bardzo dobrze czuje czy jest magnetyzm i harmonia między bohaterami i od tego zależy, czy opowiadana historia jest dla widza wiarygodna. O chemii mówią też niemal wszyscy zatrudniający w odniesieniu do dokonywanych wyborów podczas rekrutacji. W wielu przypadkach jest ona (niestety) nawet stawiana na wyższym miejscu niż kompetencje.

Można pokusić się o stwierdzenie, że wszyscy marzymy o chemii, żeby ją poczuć. Nawet ci najbardziej racjonalni. Powiem teraz coś być może dla wielu kontrowersyjnego: ludzie tę wspomnianą „chemię” niesłusznie gloryfikują. Pisze się o niej w pięknych książkach o miłości. Opowiada się o niej w romantycznych filmach. Występuje w rozmowach o zespołach czy oceniając kandydatów do pracy. A na tę „chemię” właśnie trzeba bardzo uważać. Szczególnie, kiedy tylko na niej będziemy się opierać. Nie tylko ona jest tym, co nas powinno do siebie przyciągać. Powinna nas również uczulić, zaniepokoić. Jej natężenie może być sygnałem, że trafił swój na swego I tutaj pojawia się wątpliwość czy to dobrze. Przecież nawet to powiedzenie ma w zasadzie ironiczny wydźwięk.

Osobiście nie znam nikogo, kto byłby całkowicie uwolniony od chociażby szczątkowych zaburzeń osobowości. Ja również mam kilka pozostałości z dzieciństwa. Nie mówię tutaj o żadnych patologiach. Chodzi o wpływ na nasze dorosłe życie tego, co nas kształtowało w okresie dorastania i potem sukcesywnie poprzez nabierane doświadczenie. Nie rozpatruję też zaburzeń klinicznych wymagających leczenia. Jedynie zachowania traktowane jako normalne, ale przecież mające wpływ na tę chemię, a raczej czym dla nas jest.

Weźmy na pierwszy ogień, jako przykład, osobowość o zabarwieniu narcystycznym. Osoby, które tak nazwiemy odruchowo się zbulwersują. A przecież praktycznie trudno spotkać w przyrodzie kogoś na stanowiskach kierowniczych lub wśród osób publicznych, które nie miałyby tych skłonności.

Narcyz jest błyskotliwy, inteligentny, wygadany, jednym słowem – czarujący. Wywołuje efekt „wow”. Nierzadko to także osoba, która odnosi sukcesy w życiu zawodowym, jest ambitna. Kiedy spotykamy narcyza, on wręcz błyszczy. Podziwiamy go. I to jest właśnie jego główna karma, główne paliwo. Bardzo potrzebuje uwagi otoczenia, ta od partnera według niego mu się po prostu należy. Całodobowo i bezterminowo. Poznamy go między innymi po tym, że wciąż opowiada o sobie, tu raczej nie ma pytań o tę drugą stronę, nie ma zaciekawienia, jest nieustająca autoprezentacja. Narcyz chce, żeby świat kręcił się wokół niego, jeśli nie dostaje uwagi, z czasem będzie po kawałku odsłaniał swoje prawdziwe oblicze. Będzie osaczał, kontrolował, izolował od otoczenia. Będzie manipulował i cedował winę za wszystko co niedobrego dzieje się w związku na swojego partnera. By ten nie uciekł. Swoje koszmarne zachowanie co jakiś czas przerwie kilkoma dniami noszenia na rękach, głaskania, obsypywania prezentami. I tak w kółko. Wszyscy w pewnym momencie będą zdezorientowani. Gdyby opierać się wyłącznie na chemii – nic nie powstrzyma przed wejściem z nim w relację. Skupiamy się na tym co nam daje, a zapominamy o tym co my musimy mu dać. I tutaj jest ten haczyk, który zauważymy dopiero wtedy, kiedy dopuścimy do tej układanki rozum.

Jeśli ja jestem narcyzem to kogo szukam? Osoby, która skłonna jest do poświęceń, jest bardzo wrażliwa, ma silną potrzebę bycia kochaną; posługując się językiem psychologii – ma tzw. osobowość zależną. Czy ona będzie szczęśliwa w tym związku? A mnie czy nie znudzi w końcu swoją uległością?

Nawiasem, osobowości narcystyczne coraz częściej występują w naszym otoczeniu. Coraz rzadziej możemy pochwalić się żywymi i szczerymi kontaktami twarzą w twarz z drugim człowiekiem. Za to coraz częściej wykorzystujemy kontakty do budowania reputacji i transakcji niż relacji. Co więcej, wszystkie formy internetowego hejtu czy mobbingu motywowane są właśnie narcystycznie. Patrząc szerzej jeśli ktoś ma potrzebę nieustannie porównywać się, wzmacniać swoją pozycję, czyli nie jest nastawiony na pracę zespołową, wspólne osiąganie celów, tylko na własny wizerunek, dowartościowanie siebie, to będzie dążył do otaczania się takimi ludźmi, którzy mu to ułatwią. W pracy takie osobowości można spotkać bardzo często. Najczęściej ci ukierunkowani na siebie to osoby, które zostały w jakiś sposób skrzywdzone w dzieciństwie i poświęcają czas głównie na udowadnianie własnej wartości, często kosztem innych. Natomiast osoby o wystarczająco dobrym dzieciństwie nie używają miejsca pracy, by sobie coś załatwić, tylko są zorientowane na cel. To najcenniejsi, bo elastyczni, pracownicy. Taka osoba zrezygnuje z kierowniczego stanowiska w projekcie na rzecz osoby, o której wie, że akurat w tej sprawie ma większe doświadczenie. Bo liczy się jak najlepszy efekt. A jeśli z taką osobą nie zagra chemia? Może jednak chemia nie jest wystarczająca?

***

Jeśli wychowywaliśmy się w rodzinie, gdzie panowała zazdrość, będziemy mieli inklinacje w stronę wzmożonej kontroli i braku zaufania. Jeżeli w dzieciństwie, w wieku 3–4 lat, czyli w okresie, kiedy nasze życie powinno być miękkie, słodkie, kolorowe i przyjemne, nasza potrzeba przyjemności została z jakiegoś powodu zlekceważona, to w późniejszym życiu będziemy szukać takich środowisk i takich osób, by sobie te frustracje powetować. Pożyć w luksusie, przyjemnie, lekko i kolorowo. W dużym stopniu nasz charakter zależy od tego, jakie nasze potrzeby zostały w dzieciństwie podeptane.

To z jakich substancji składać się będzie nasza chemia jest uwarunkowane całą masą czynników. Dlatego wcale nie powinno dziwić, że potrafi nas zawieść. Konstatacje typu: „gdzie ja miałem oczy?” Albo, „gdybym wiedział”, są na tyle wszechobecne, że nie trzeba żadnych dowodów, aby być pewnym, że chemia to za mało, a czasem to wręcz iluzja, którą się karmimy w konsekwencji nawet wbrew sobie.

Tym bardziej, że jesteśmy z każdej strony narażeni na przerysowania, albo nawet czasem manipulację. W miarę postępów cywilizacji cyfrowo-obrazkowej i zdalnej komunikacji intuicja, instynkt i zmysły człowieka słabną z każdym pokoleniem, a w rezultacie o wyborze partnera/partnerki czy współpracownika coraz częściej decyduje zmysł wzroku. A to jest słabe, zbyt powierzchowne kryterium, zasadniczo zgodne jedynie z aktualnie obowiązującą konwencją estetyczną.

Jest też kwestia zakładania masek. Niekoniecznie wyrachowane udawanie kogoś innego. Czasem jest to po prostu szczere staranie się. Jednak ponad standard. Idylla trwa jakiś czas, ale w końcu paliwo fazy zalotów i uwodzenia się wyczerpuje. Dzieje się tak zazwyczaj wtedy, gdy już pojawia się pewność co do siły i stabilności związku. Na przykład po ślubie w przypadku par, a po otrzymaniu umowy na czas nieokreślony w sytuacji zawodowej.  Ale kryzys w końcu i tak nadejdzie, gdy obie strony ujawnią to, co do tej pory pozostawało w cieniu. Wtedy z reguły dopiero pojawia się w głowie myśl: co dalej z chemią, gdy do drzwi puka proza życia?

Jeśli bardzo szybko od poznania kogoś mamy poczucie, że to jest ten jedyny czy ta jedyna – zatrzymajmy się. Poza emocjami mamy jeszcze rozum, w takim momencie trzeba właśnie jemu dać działać. Wokół nas są też osoby, które mogą spojrzeć na relację z dystansem. To może nawet w skrajnych przypadkach być ratunkiem przed poważną wpadką. Nie przeskoczymy tego, że sami zawsze wolimy znane piekło od nieznanego nieba. Poza tym mówią, że serce nie sługa i rozum ma tu niewiele do powiedzenia.

Czy człowiek w ogóle potrafi zapanować nad siłami, które nim niewytłumaczalnie targają?

Moim zdaniem z czasem tak. Ale na początku drogi nie ma wyjścia, przecież nie sposób być zawsze mądrym przed szkodą. Ludzie uczą się przez doświadczenie, czasem trudne i bolesne, czasem piękne i inspirujące. Podróżują przez życie, popełniając błędy, aż w którymś momencie zaczynają rozumieć siebie i własne uwarunkowania na tyle dobrze, że uwalniają się od nich. To się nazywa rozwojem i dojrzewaniem.

Oczywiście zdarzają się sytuacje, kiedy w moment zakochujemy się w kimś, a potem budujemy z nim zdrowy związek na całe życie, ale to przypadek jeden na milion. Dobra miłość generalnie potrzebuje czasu, sprawdzenia, racjonalnych decyzji, a te mogą być podjęte tylko w oparciu o obserwację partnera w bardzo różnych sytuacjach.

Jeśli bohaterowie piosenki „(She Sells) Sanctuary” są ze sobą szczęśliwi, to znaczy, że chemia nie zawiodła, a późniejsze doświadczenia utrwaliły związek mimo różnych wątpliwości, czy tam dalej jest miłość. A może to od razu było budowane na „twardych” przesłankach?

--------------

Emilian Wojda

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z

"When The Curtain Falls"

  Piosenka powstała w pierwszej połowie 2018 roku.  Na singlu ukazała się 17 lipca, promując album AOTPA. "When the curtain falls" to typowy hit, dynamiczny rock z atrakcyjnym riffem i emocjonalnym, krzykliwym śpiewem Josha. Zaskakuje natomiast tekst utworu, nietypowy dla  tego typu kompozycji. Opowiada o aktorce, która kiedyś była przedmiotem uwielbienia, ale uroda, sława i młodość przeminęły wraz z adoratorami oferującymi pierścionki zaręczynowe. Autor radzi jej aby odpoczęła. Żegna się z jej dotychczasowym wizerunkiem, który przestał być już porywający. Kurtyna, która opada po jej każdym przedstawieniu ma coraz bardziej gorzki smak. Aż przychodzi czas kiedy opada na zawsze. Sięgnąłem do tej piosenki po rozmowie z kolejnym rozgoryczonym menedżerem wysokiego szczebla, którego świat nagle runął w gruzy wraz z utratą eksponowanego stanowiska. które z sukcesami zajmował przez wiele lat. Dla takich osób to zwykle prywatna tragedia. Rzadko kiedy widzą w momencie zwolnienia celowo

"Creep" czyli trzeba wierzyć (w siebie).

Bohaterem piosenki zespołu Radiohead jest chłopak obsesyjnie zakochany w wyjątkowej i wręcz doskonałej (wg jego oceny) dziewczynie. Onieśmielony jej wyimaginowaną perfekcyjnością nie może się zdobyć na to, aby nawiązać z nią chociażby kontakt wzrokowy. Na przeszkodzie stoi zbyt niska samoocena. Taki odmieniec nie zasługuje przecież na obcowanie z aniołem ze snów. Thom Yorke napisał "Creep" w latach osiemdziesiątych, kiedy studiował jeszcze na Uniwersytecie Exter. Inspiracją była podobno dziewczyna, którą wypatrzył w tłumie na jednym z pierwszych koncertów zespołu.  Ten utwór rozbrzmiewał mi w głowie od kilku miesięcy ale jakoś nie mogłem znaleźć powiązania tekstu piosenki z żadnym tematem, na który chciałbym coś napisać. Pomogły coraz liczniejsze publikacje dotyczące zaufania. Trudno mówić o zaufaniu bez dotknięcia zagadnienia wiary w siebie. Nie sposób też nie zauważyć, że kryzys sprzyja zwątpieniu. Temu zjawisku ulegają w dużej mierze sprzedawcy. Ograniczony popyt i zmiany