Przejdź do głównej zawartości

"Thank U"

 

„Thank U” to utwór opowiadający o autorce tekstu. Alanis Morissette napisała go po przyjeździe z niemal rocznego urlopu spędzonego w Indiach. Artystka wymienia w tej piosence wszystko co według niej miało na nią wpływ.

Morissette zastanawia się, co by było gdyby porzuciła swe dotychczasowe nawyki, takie np. jak jedzenie ponad miarę czy branie antybiotyków z byle powodu. W refrenie dziękuje zjawiskom i miejscom, które sprawiły, że jest taką a nie inną osobą. Na pierwszym miejscu swojej listy umieściła Indie. To właśnie pobyt w tym kraju ruszył lawinę egzystencjalnych przemyśleń. Morissette dziękuje między innymi słabości, konsekwencjom, złudzeniom, a nawet terrorowi. Najbardziej emocjonalnie artystka wdzięczna jest ciszy, którą odnalazła odpoczywając w dalekim, egzotycznym kraju.

Morissette opowiada, że etap, w którym skupiła się wyłącznie na sobie, był najważniejszym czasem w jej życiu. Słowa: „Moment, w którym wzbiłam się w niebo był chwilą, w której poczułam grunt” nie pozostawiają żadnych wątpliwości.

Kiedy ta piosenka wpadła mi nieoczekiwanie w ucho, bez zastanowienia postanowiłem napisać o cieszeniu się z małych rzeczy. Co prawda opublikowałem kilka miesięcy temu artykuł o szczęściu „Shiny Happy People”, ale tam zaprezentowałem bardziej ogólne ujęcie. Teraz zdecydowałem się skupić przede wszystkim na „małych” radościach. 

Chociaż sam nie mam z tym problemu, to moje obserwacje sprowadzają się do stwierdzenia, że znaczna większość osób, które znam, nie bardzo sobie z tym radzi. Częściej sprawiają wrażenie nieszczęśliwych. Moim zdaniem właśnie dlatego, że nie dostrzegają piękna i wagi tego co mają, tylko gnają na złamanie karku za tym, czego jeszcze im brakuje. Oczywiście to bardzo złożone, wieloaspektowe zagadnienie. Wszystkich nie poruszę. Spróbuję raczej ująć je pewnego rodzaju klamrą, aby zachęcić do refleksji i bardziej pogłębionych rozważań.

Chyba każdy albo wprost, albo w jakiś pokrętny sposób myśli o tym, jak być szczęśliwym człowiekiem. I zaskakująco duża grupa trafia automatycznie na ślepy zaułek. Zaczyna kombinować jak się nie załamać pod ciężarem porażek. Jak się pozbyć smutków, kompleksów, niedogodności. Jak się wyrwać z tej szarej rzeczywistości. To powoduje, że wchodzimy na własne życzenie w klimaty, jak mi jest źle. Dodatkowo ludzie, którzy sądzą, że dobre zdrowie, brak problemów finansowych, kłopotów w pracy czy zmartwień związanych z dziećmi są konieczne do tego, żeby być szczęśliwym, mogą się przykro rozczarować, gdy ich oczekiwania się niespodziewanie spełnią. Bo jak poradzą sobie z jednymi, to natychmiast jakoś znienacka pojawią się nowe. Przekonanie, że szczęście jest naturalną i oczywistą konsekwencją braku cierpień czy życiowych komplikacji jest niestety zbyt dużym uproszczeniem. Umiejętność radzenia sobie z trudnymi sytuacjami nie wyczerpuje znamion szczęścia.

Takie podejście zazwyczaj idzie w parze z koncentrowaniem się na negatywnych sygnałach. Wielu z nas denerwuje się, gdy nie uda nam się znaleźć w sklepie tego czego szukamy lub gdy tuż przed nami do kolejki do kasy wejdzie osoba z ogromnym koszem zakupów. Często stajemy się niecierpliwi, gdy czekając na przejściu dla pieszych czerwone światło pali się zbyt długo i ogarnia nas złość, gdy zacznie padać akurat gdy nie wzięliśmy ze sobą parasola. Dlaczego więc tak łatwo zasmucają nas drobiazgi, gdy jednocześnie nie potrafimy dostrzec szczęścia w drobnych przyjemnościach, które otaczają nas na co dzień? Czemu nie mielibyśmy się cieszyć z dobrej pogody, uśmiechać do osób mijanych na ulicy lub po prostu docenić smak porannej kawy, nawet jeśli za oknem pada deszcz?

W dzisiejszych czasach zamiast cieszyć się każdą miłą chwilą w naszym życiu, ludzie mają wręcz obsesję na punkcie swojej przyszłości. Często nie zwracają uwagi na otaczające ich szczęście, gdyż wierzą, że zagwarantuje je tylko sukces w pracy, bogactwo czy wyższy status społeczny. Ale czy rzeczywiście tak jest? Czy świat nie jest przypadkiem poskładany z drobnych szczegółów i momentów właśnie po to, aby człowiek mógł cieszyć się życiem?

Szczęście jest pojęciem względnym i dla każdego może oznaczać coś innego. Dla jednych jest tożsame z bogactwem, dla drugich – ze zdrowiem, a jeszcze inni uważają, że być szczęśliwym, to znaczy móc bezustannie korzystać z dobrodziejstw tego świata albo być po prostu w zgodzie z samym sobą. Nawet kultura definiuje, co to jest szczęście. Ludzie Wschodu bardziej poszukują satysfakcji i zadowolenia w sobie, natomiast ludzie Zachodu wierzą bardziej, że liczy się materialistyczna otoczka życia i szukają szczęścia poza sobą – w pieniądzach, aprobacie społecznej, prestiżu, statusie, poważaniu itp. Według nich, miarą szczęścia jest to, co myślą o nas inni ludzie, a nie my sami. Trudno wtedy dostrzegać detale. Są zbyt małe. A logika nakazywałaby, że skoro szczęście jest sprawą indywidualną, to kto ma wiedzieć lepiej, co sprawia mi radość niż ja sam? Jak jakikolwiek zewnętrzny wzorzec może zaspokajać moje konkretne potrzeby? Dlaczego tylu jest zawiedzionych po dojściu do mety wskazanej przez kogoś innego? Przecież niby każdy rozumie, że coś co nas cieszy nie musi cieszyć drugiego człowieka (i na odwrót). Dlaczego zatem nie szuka sam?

Otóż tutaj się kryje pewien haczyk. Skąd mam wiedzieć co mnie tak naprawdę raduje, jak nie zwracam uwagi na szczegóły i nie wprowadzam tego w pamięć? Na pytanie: co sprawiło ci ostatnio radość?, najczęstsze odpowiedzi dotyczą grubszych spraw typu awans, kupno nowego samochodu, córka dostała się na wymarzone studia. Rzadko pojawia się coś takiego jak wspólna kolacja w gronie wszystkich domowników czy wypad ojca z synem na siłownię. To zbyt trywialne? Nie mówi się przecież o rzeczach oczywistych? A może nie to jest powodem? Może po prostu tego jednak nie dostrzegamy i w rezultacie wcale się tym nie cieszymy? Czy jadąc samochodem o świcie i widząc urzekający wschód słońca zatrzymamy się i popatrzymy, aby nam to doznanie zostało na dłużej? Czy raczej pomkniemy dalej i zaczniemy się wściekać na kierowcę z przodu, który jakoś się dziwnie wlecze? Co zapamiętamy z tych dwóch zdarzeń, które miały miejsce w ostatniej godzinie? 

O tym, że nie mamy kontroli nad występowaniem zdarzeń pozytywnych i (w mniejszym stopniu niestety) negatywnych świadczy chociażby lakoniczne odwoływanie się do tzw. farta i pecha. Jeśli ktoś mówi, że ma pecha, to prawdopodobnie po prostu nie wie co spowodowało dane zdarzenie lub ich ciąg. To samo dotyczy tych, co mówią, że mieli lub mają szczęście. Jeśli nie znamy przyczyny, to nie jesteśmy w stanie podejmować żadnych intencjonalnych działań. Łatwiej już nam idzie z tymi zapobiegającymi nieszczęściu niż z tymi, które mogą nam sprawić radość, ale w takim przypadku dalekie jest to od stanu, w którym potrafimy cieszyć się życiem. Jest to możliwe dzięki konkretnym działaniom, których celem jest kontrola natężenia pozytywnych wrażeń. Może ona przyjmować formę aktywnego poszukiwania okazji do doświadczania radości, intensyfikowania czy podtrzymywania jej w czasie.

Zwiększanie zaś doświadczanej radości może opierać się albo na przemyśleniach, albo na doznaniach zmysłowych. Gdy dominują procesy refleksyjne, człowiek po prostu próbuje ustalić, co czuje. Gdy uruchomimy zmysły, doświadczane przez człowieka uczucia są silnie powiązane z ich stymulacją. Na przykład, gdy ktoś zachwyca się pięknem natury, to po prostu się nim zachwyca, a nie liczy drzewa na horyzoncie. Z drugiej strony, gdy człowiek uświadamia sobie, jak wiele zawdzięcza własnej pracy i poświęceniu w osiągnięciu osobistego celu, to może poczuć dumę. I raczej nie analizuje wszystkich działań, które doprowadziły do uzyskania tego wszystkiego. Całkowicie niezależnym wymiarem opisującym dążenia do zwiększania radości życia jest to, czy te działania są ukierunkowane na doświadczanie świata zewnętrznego, czy wewnętrznej aktywności człowieka. W podanych przykładach zachwyt naturą jest obrazem świata zewnętrznego, poczucie dumy z kolei jest odzwierciedleniem wewnętrznej aktywności.

Tak czy inaczej mamy duży wpływ na to czy będziemy szczęśliwi, czy życie będzie dla nas męką.
Dosyć przystępnie traktuje to zagadnienie filozofia Hygge. Opiera się ona na czerpaniu satysfakcji z nawet najdrobniejszych zdarzeń. Na tworzeniu przyjaznej atmosfery i autentycznej radości ze spędzania czasu z najbliższymi. Podejść i taktyk są setki, jednak jakimś trafem w badaniach Duńczycy plasują się od lat na pierwszym miejscu wśród najbardziej szczęśliwych narodów świata. Czysty marketing? Chyba nie.

Czy cieszenie się małymi rzeczami to nie jest aby ucieczka od ambitnych celów? Pewnego rodzaju minimalizm? Jeśli jest chociaż jedna osoba, która pomyślałaby w ten sposób, to chyba nie dostrzega ani właśnie tych małych rzeczy, ani też tych dużych. Nie słyszała najwyraźniej o depresji, wypaleniu. Nie ma pojęcia, że już w 1896 roku sklasyfikowano jednostkę chorobową o „pięknej” nazwie anhedonia, która polega na braku odczuwania radości z elementarnych przejawów życia. Nie potrafi skojarzyć, że jedno nie wyklucza drugiego, a wręcz pomaga. Sukces to nie jest jeden skok. To wchodzenie po schodach. Można się na nie wdrapywać ciesząc się z pokonania każdego stopnia, albo narzekając, że jest ich jeszcze tyle, że chyba jednak trzeba odpuścić, aby nie paść trupem. To jest clue wynikające z podejścia.

Chociaż większość ludzi deklaratywnie utożsamia szczęście z dużymi osiągnięciami, to jak się ich trochę przyciśnie, to ci sami ludzie mówią, że czuli się świetnie mogąc się dłużej wyspać w sobotę czy pójść z dziećmi do parku. Czyli potrafią się cieszyć czymś małym. Dlaczego na co dzień o tym zapominają? 

Na pytanie, czy lepiej wściekać się na kota, który właśnie położył się na klawiaturze laptopa, czy uśmiechnąć się z myślą, że mnie kocha i chce być blisko, absolutnie każdy wybiera to drugie. Ale czy tak robi, jak to zdarzenie rzeczywiście nastąpi?

Wiedzieć, umieć, stosować to trzy zupełnie osobne kategorie. Czy cieszenia się małymi rzeczami można się nauczyć? Już widzę ten tłum entuzjastycznych trenerów, którzy gorliwie zapewnią, że oczywiście, jak najbardziej. Są na to nawet sprawdzone ćwiczenia. A ja uczciwie odpowiem, że nie wiem. Można popracować nad cierpliwością, spostrzegawczością czy łapaniem związków przyczynowo-skutkowych. To na pewno. Ale co z wrażliwością? Co z dopasowaniem potrzeb określających moje własne ja? A wychowanie, wpływ środowiska społecznego czy wreszcie geny? Co z wdzięcznością? Czy osoba, która nie potrafi być wdzięczna doceni? Czy ktoś, kto nie ma uważności na innych dostrzeże mały gest i sam go wygeneruje? Nasuwa się masa pytań i wątpliwości. Nie zmienia to faktu, że jeśli małe sprawy radują, to te większe tym bardziej. Jeśli tylko duże, to droga do frustracji, zgorzknienia czy depresji staje się autostradą. 

Nie mam pojęcia, jak jest z innymi, ale ja do tego, aby mieć autentyczną radość z drobiazgów dochodziłem sam latami. Poprzez doświadczenie, obserwacje otoczenia i przede wszystkim siebie. Momentem przełomowym było zaakceptowanie siebie. Odtąd cały świat wydał mi się bardziej kolorowy. Zasadniczo ludzie mnie lubią, ale nie dlatego, że się staram im przypodobać. Wtedy prawdopodobnie byłoby na odwrót. Sztuczność jest wyczuwalna na kilometry. Myślę, że to prosta relacja. Ja lubię ludzi i oni odpłacają mi tym samym. Skoro ja widzę w każdym najpierw dobro, to oni prawdopodobnie też się na tym koncentrują. Jeśli się mylę, to trudno, ale w to wierzę i będę wierzył dalej, bo nawet jeśli się na kimś zawiodę, to bardziej doceniam tych, którzy mnie wspierają.

***

Alanis Morissette śpiewa litanię dziękczynną, która daje wg mnie uniwersalną receptę na szczęście. Można się zachwycić tęczą za oknem, a można nawet nie spojrzeć tylko psioczyć, że znów padał deszcz. Można narzekać, że dziecko zawraca głowę, albo się ucieszyć, że chce ze mną rozmawiać. Można się denerwować, że syn nabrudził w kuchni, albo być szczęśliwym, że zrobił samodzielnie  pierwszy obiad dla całej rodziny. Można się wzruszyć, gdy twoi pracownicy na pożegnanie dają ci laurkę ze zdjęciami i własnoręcznie napisanymi życzeniami płynącymi z serca, a można grymasić, że to nie jest drogie wieczne pióro. 
Też bym mógł sporządzić długą listę (jak Alanis w piosence „Thank U”), tak dużo jest dla mnie powodów do radości. Każdego dnia mam za co dziękować i dlatego czuję się szczęśliwy.

-----------
Emilian Wojda

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Stan"

To dla mnie (boomera) jedna z najwspanialszych piosenek rapowych w historii, nawet jeśli niektórzy puryści zaprzeczają temu z powodu uprzedzeń wobec artysty. Warto wiedzieć, że dzięki temu utworowi słowo „stan” stało się popularnym słowem slangowym – a dokładniej, zostało wręcz dodane do głównego kanonu języka angielskiego. To jeden z najlepszych rapów opowiadających kompletną historię. Zrozumiałą i interesującą jak dobry film. Piosenka obraca się wokół opowieści o fikcyjnym facecie o imieniu Stan, który jest, delikatnie mówiąc, zagorzałym fanem Eminema. Obserwujemy eskalację psychicznych problemów bohatera. Zaczyna się niewinnie od usilnych nieudanych prób komunikowania się ze Slimem (w domyśle Eminemem). Ponieważ Stan nie otrzymuje szybkiej odpowiedzi, staje się coraz bardziej zły i brutalny. Ostatecznie radzi sobie ze swoim rozczarowaniem popełniając morderstwo-samobójstwo, zrzucając siebie i swoją ciężarną dziewczynę z mostu. Chociaż pozornie ta kompozycja ma niewiele wspólnego z...

"Opium"

  Dead Can Dance to niezaprzeczalnie wyjątkowa grupa prezentująca alternatywne spojrzenie na światową muzykę z wyraźnymi wpływami gatunków zaliczanych do szeroko pojętego dark independent. Powstała w 1981 r. w Melbourne z inicjatywy Brytyjczyka Brendana Perry'ego, do którego wkrótce dołączyła Australijka Lisa Gerrard. W 1982 r. zdegustowani wąskimi horyzontami tamtejszej sceny muzycznej przenieśli się do Londynu. Tam w ciągu roku podpisali kontrakt z najsławniejszą wówczas wytwórnią muzyki alternatywnej – 4AD. Gdy właściciel firmy – Ivo Watts-Russell – usłyszał ich nagranie demo, był wprost zauroczony. Wrażenie zrobił na nim nie tylko nieziemski głos Lisy, ale również poczucie, że ma do czynienia z czymś absolutnie oryginalnym. W roku 1983 Dead Can Dance zarejestrowali sesję dla Johna Peela, a niedługo później światło dzienne ujrzał ich pierwszy album zatytułowany po prostu Dead Can Dance, stanowiący kolekcję ich wcześniejszych utworów. Nie okazał się wielkim sukcesem. Podobno głów...

"House Of Cards"

  Piosenka „House Of Cards” zespołu Radiohead jest o mężczyźnie, który zachęca kobietę, aby porzuciła męża („pocałuj męża na dobranoc”) i została jego kochanką. Bez względu na konsekwencje tej decyzji. Tytułowy „domek z kart”, o którym kobieta powinna „zapomnieć”, stanowi metaforę jej obecnego małżeństwa. Thom Yorke sugeruje tym samym, że dotychczasowego związku nie charakteryzowała stabilność i może on rozpaść się w każdej chwili. Nie warto zatem się zastanawiać, ale natychmiast odejść i zacząć budowę nowego, nawet jeśli nie będzie on niczym więcej, jak tylko kolejną kruchą konstrukcją. W 2009 roku utwór otrzymał trzy nominacje do Nagrody Grammy, w kategoriach „Best Rock Performance by a Duo or Group with Vocal”, „Best Rock Song” i „Best Short Form Music Video”. Chociaż Radiohead przegrało każdą z wymienionych rywalizacji, podczas tej samej ceremonii zespół zdobył statuetkę za „In Rainbows” w kategorii najlepszego albumu alternatywnego. Eksperymentalny wówczas teledysk w reżyserii...